Wszystkiego najlepszego.
Zabawne, jak to maleńkie zdarzenia mogą mieć wpływ na nas i całą
naszą rzeczywistość. Jeszcze wczoraj o tej samej porze byłam kłębkiem
nerwów, nie mogącym usiedzieć w miejscu, zapychającym się w pracy stertą
słodyczy i wydzwaniającym co parę minut do mojego biednego narzeczonego, zasypując go złotymi radami, jak ma rozmawiać z własnym szefem, żebyśmy
przynajmniej do czasu ślubu nie wylądowali pod mostem. W głowie kłębiły
mi się myśli i eksplodowały w czasie krótszym niż potrzebuje mój kot na
wylizanie miski do czysta. Bo przecież chcę wiedzieć co będzie. Chcę
mieć pewność, że sobie poradzimy. Chcę mieć jakiś plan, a najlepiej
jeszcze środki do realizacji – zaraz, natychmiast. A przede wszystkim
chcę być bezpieczna. Bez ryzyka. Chcę mieć zapewnioną,
zagwarantowaną
pewną stałość, a najlepiej żeby wszystko rozegrało się tak, jak to sobie
ustaliłam w mojej głowie. Siedzę więc i się zamartwiam. Naprawdę na
całego. Angażuję w to całą siebie, w 100 procentach. Serce mi wali,
wyłączam się z jakichkolwiek innych zajęć.
Odezwała się do mnie Olga, biedna
jeszcze nie ma pojęcia, że zaleję ją potokiem słów, który przerwać u
mnie jest nie lada wyczynem, że w politowaniu dla mojej osoby i dobroci
swojego serca zgodzi się na wieczorne spotkanie, gdzie po mocowaniu się z
korkiem od wina, kilka jeszcze godzin nadal wylewać będę z siebie całą
żółć, gorycz, złość, lęk, strach, niedowierzanie , sterty negatywnych
emocji i co tam jeszcze w sobie mam. Wczoraj jeszcze odczuwałam
zmęczenie – wielkie zmęczenie światem, życiem, a chyba najbardziej
własną głową. Zmęczenie oscylujące w granicach wieku 85+. Dlaczego znowu
ja, albo cały czas ja?Przecież wszystkim znajomym się układa, czego
nie dotkną przemienia się w złoto, srebro albo rubiny. Mają przecież
sprzęty najnowszej generacji, drugą połówkę na wieki wieków (i nie
chodzi mi tutaj o płyn przezroczystej barwy o charakterze spożywczym), z
którą nigdy się nie kłócą – tylko kochanie, misiaczku-pysiaczku, kwiaty
codziennie i czekoladki. Są też dzieci, wyjazdy za granicę, na koncerty
i spokój, po prostu spokój. Zostało mi jeszcze tylko narzekać na
reumatyzm, ciśnienie i bóle w krzyżu.
Na szczęście Olga wyposażyła mnie
też w całą reklamówkę rajstop po hurtowych cenach, ponieważ brak mi
chociaż jednej pary bez jakiejkolwiek dziury i oczka. Powlokłam się więc
do domu przez ciemne knieje, ciemne aleje, czyli dwie ulice dalej.
Łóżko już czekało zrobione, w łóżku mój Marcin, a na mojej połowie kot w
kubraku, w którym wygląda jak mini-koci Batman. Nie pozostawało mi nic
innego jak położyć się i zasnąć snem kamiennym, w którym to również nie
potrafię się od wszystkiego odizolować.
Obudziłam się z myślą:
nie naprawdę już nie chcę kolejnego takiego dnia. Wstałam „na szybko”
czyli wszystkie czynności związane z wyjściem ograniczając do minimum,
żeby spędzić jeszcze 5 minut w łóżku. Dzwonek dzwoni, Feta liże mi nos, a
ja nie interpretuję tego niestety jako komunikatu: wstań, dziś naprawdę
będzie inaczej. Miałam ubrać dżinsy i wyjąć z szafki jakąkolwiek bluzkę
(bo do dżinsów pasuje każda), włożyć trampki albo adidasy, po drodze
wpaść do sklepu i kupić sobie byle co na śniadanie, chociaż już przecież
był taki czas, kiedy był jarmuż, szpinak i jogurt. A kilka lat temu
nawet biegałam. Teraz zaś jestem zmęczona, nie chce mi się i już.
Miałam więc szukać tych dżinsów, ale w porę rzucił
mi się w oczy worek z rajstopami. W sumie... Dobra. Ubiorę spódnicę.
Oczywiście nie dlatego, że to bardziej dziewczęco, czy coś w tym
rodzaju. Po prostu tak będzie szybciej, niż szukać tych jebanych
dżinsów. Więc wyszłam. Ze słuchawkami na uszach, z muzyką, którą Marcin
uporczywie każe mi przyciszać. Nie będę mu przecież tłumaczyć, że staram się nie
słyszeć własnych myśli.
Dzięki Bogu, wyczerpała mi się
bateria. Szłam szybkim tempem (znowu jestem spóźniona) i już miałam
wlotem wbiec do sklepu, po jakieś dziadostwo, którym się tylko zapcham i
zdołuję. Już widziałam mój cel. Już dopełniałam rytuału, żeby znowu
zmarnować kolejny dzień, gdy nagle cud.
Cud-drobnostka.
Zobaczyłam, przed sobą chłopaka, który odwracając się powiedział, że „fajnie wyglądam w tych rajstopach”. I
poszedł. I wcale nie powiedział: „ale masz grube nogi”, nie był to tekst
ironiczny, ani próba zagadania. Jezu. To było po prostu coś miłego. Coś
dobrego. Coś fajnego, co zauważyła we mnie inna osoba, której nawet nie
znałam, kiedy ja skreśliłam siebie zupełnie.
No przecież, kurna,
nie jest to wydarzenie stulecia. Normalna sytuacja. Dla niektórych pewno codzienna. Nie ma czym się podniecać.
A
jednak. Coś tam się we mnie poprzewracało. Nie wiem dokładnie co. Miałam
napisać pełno górnolotnych przemyśleń, że doszłam do wniosku, że i tak
nie jestem w stanie zmienić wszystkiego, że nie mogę wciąż odkładać
„siebie na później”, aż wszystko się uspokoi, poukłada, że sami sobie
tworzymy swoje życie. To jest takie oczywiste. Trzeba zrobić coś dla
siebie, trzeba wreszcie zacząć żyć, przestać się wszystkim przejmować,
przestać się bać, być szczęśliwym. Ile razy ja to przerabiałam. Ile razy
sobie obiecywałam. Ile razy zaczynałam.
Drobnostki mogą
kształtować nasze życie. Nie wlazłam do tego sklepu. Podreptałam na
bazarek. Kupiłam sobie winogrona i truskawki, na które miałam od dawna
ochotę. Poczęstowałam wszystkich w pracy. Na śniadanie zjadłam sałatkę z
mozzarellą i pomidorkami sherry. I przyniosłam ze sobą bukiecik
konwalii. Zadzwoniłam do Marcina, żeby powiedzieć o koncercie, który
będzie za darmo we wrześniu, w miejscowości, której kompletnie nie znam i
która nie wiem, gdzie jest, a tak naprawdę żeby usłyszeć jego głos. Nie
zapytałam się, czy będzie rozmawiał z szefem, czy dogadają się co do współpracy, czy będziemy musieli zakładać własną działalność. Uda się czy się nie uda –
mam na to wyjebane. Jakoś sobie poradzimy.
I wracam do pisania.
Czegoś, czego tak bardzo się bałam. Miliard jest takich blogów, lepszych
jeszcze i podobnych do siebie jak dwie krople wody. Nikt mnie nie
będzie czytał. W dodatku kompletny ze mnie laik. I CO Z TEGO.
Niech
ten chłopak będzie błogosławiony. Niech mu się włosy układają jak tylko
chce do końca życia. Niech go otaczają kobiety, albo niech ta jedyna
będzie z nim już na zawsze, jak tylko woli. Niech przyjedzie jego
ulubiony zespół i niech będzie za darmo, a mu uda się bez problemu
dostać do pierwszego rzędu. Życzę mu naprawdę wszystkiego najlepszego.Bo sprawił, że od tak bardzo dawna, wreszcie
się uśmiechnęłam. Bo zrobił zupełnie bezinteresownie coś miłego, co
przywróciło mi wiarę, choć nie wiem dokładnie w co.
Bo sprawił, że postanowiłam mieć naprawdę niezły
dzień.
Na moim stoliku stoi bukiet konwalii i ogromna truskawka,
jestem pewna, że w kształcie ogromnego serca. A dziś po pracy idę
biegać.
Miłego weekendu!
niby nic, ale jaką radość to sprawia. czasami potrzeba takiego człowieka, coby nas wyrwał z marazmu, z kolein, z wszystkiego.
OdpowiedzUsuń/może i masz z tym pierwiastkiem rację. niesamowita t zdolność
;*