poniedziałek, 24 sierpnia 2015
Wierzę w Ciebie.
Wiecie, zawsze myślałam, że najtrudniejszym co spotyka w życiu człowieka, największym demonem nas samych, największyą siłą, kierującą naszym życiem jest nasz strach. Strach, który towarzyszy nam od najmłodszych lat i nie opuszcza nas tak naprawdę nigdy. Nie wierzę, że istnieją ludzie, którzy niczego się nie boją. Nie wierzę, że jest na świecie człowiek, który chociaż raz nie trwał w tym stanie. Strach to bowiem też element człowieczeństwa - bardzo zresztą ważny i chyba nieunikniony, a nawet potrzebny.
Zawsze wyobrażałam sobie, że nie ma nic gorszego niż ta bariera, która blokuje nas przed działaniem, paraliżuje, psuje humor, niesie zwątpienie we własne umiejętności. Zawsze myślałam, że nie ma nic gorszego niż trwać we własnym strachu - pozwolić, żeby stał się tak wielki, że to właśnie on zawładnie naszym życiem. Zawsze też myślałam, że największym wyzwaniem jest walczyć z tym wszystkim, stanąć twarzą w twarz ze swoim lękiem i stawiać mu opór. Pokonywać go. Zawsze myślałam, że to właśnie jest prawdziwe życie.
Ale myliłam się. Myliłam się okrutnie, bo teraz już wiem, że są o wiele gorsze rzeczy niż własny strach, że są rzeczy, z którymi o wiele ciężej się zmierzyć. Bo okazało się, że o wiele gorszym jest patrzeć na strach drugiej osoby, osoby którą kochamy, która jest częścią - bardzo ważną częścią naszego życia i której nie potrafimy w żaden sposób pomóc. Najgorsza bywa bezsilność.
To czasami jest tak, jak wyciąganie ręki do niewidomej osoby. Machamy jej dłonią przed nosem, staramy się ją złapać, ale ona tego nie widzi. Coś, co dla nas jest zupełnie jasne, proste i oczywiste dla niej jest spowite mrokiem. Znamy swoich przyjaciół, znamy swoich bliskich. Przebywamy z Nimi codziennie i widzimy ich problemy nawet, kiedy starają się je przed nami ukryć.
Są takie chwile w życiu, kiedy każdy z nas traci czasami grunt pod nogami. Coś się nie udaje, coś poszło może nie tak, jak trzeba, albo coś jest dla nas zupełnie nowe i sieje w nas wątpliwości. I wtedy tracimy pewność siebie. Zaczynamy porównywać się do innych, ale tylko w jednym konkretnym punkcie. Zaczynamy wmawiać sobie, że jest z nami coś nie tak, że może jesteśmy trochę wybrakowani. Nie wiedzie nam się tak jak innym, nie mamy żadnych zasobów. Jesteśmy beznadziejni. On osiągnął to i to, zarabia więcej, jemu się już udało, a co ze mną? Jestem głupi, nie zasługuję na nic.
I wtedy zaczyna się to najgorsze. Bo patrzę na Ciebie i wiem, że to nieprawda. Mówię Ci to, ale jesteś głuchy. Macham przed Tobą wyciągniętą dłonią, ale nie chcesz mnie zobaczyć. Dopadł Cię strach, strach przed przyszłością, strach przed nowym. Chciałabym Ci powiedzieć, że strach niczego nie zmienia. Wiem, bo jestem znawcą w tej dziedzinie. Bo były czasy, kiedy bałam się wszystkiego - odezwać się głośniej przy innych, mieć inne zdanie, rozpocząć coś nowego - czasy, kiedy bałam się zwykłego poniedziałku. Chciałabym Ci powiedzieć, że nawet jak Ci się coś nie uda, to świat się nie zawali. Że ta droga, którą kroczysz nie jest jedyną możliwą. Że jest tysiące dróg, tysiące wyjść. Że trzeba codziennie ryzykować. Że ja w Ciebie wierzę. Jestem tutaj. Nie bój się. Nie bój się walczyć, uda Ci się. Bo jeżeli upadniesz, to ja Cię podniosę. Jesteś ważny. Dla wielu osób.
Na stronie fb bloga Hope - Rozwój i Terapia pojawił się dzisiaj taki cytat: Nie można zmusić ziarna do rozwoju i kiełkowania, można jedynie stworzyć warunki zezwalające na to, aby ziarno rozwinęło wszystkie tkwiące w nim możliwości.
Każdy strach ma jakąś granicę, jakiś punkt krytyczny. Strach znika, kiedy zaczynamy działać, działać tak intensywnie, że nie mamy czasu już o nim myśleć. Takimi punktami krytycznymi są też miłość i przyjaźń. Kiedy Twoje dziecko ma kłopoty, zapominasz o własnym strachu, jesteś w stanie go przełamać żeby mu pomóc.
Niektórych rzeczy nie zrobimy za innych. Ale możemy być ich wsparciem. Być obok. Przytrzymać, pomóc wstać po upadku. Takie wsparcie ma większą moc niż najlepsze teksty motywacyjne.
***
Jak już pisałam, przez najbliższe dwa miesiące może mnie tu być ciutkę mniej. Ale będę się starać, aby jednak za często tak się nie działo. Trochę się martwię, że jak zrobi się tu trochę ciszej przez jakiś czas, to o mnie zapomnicie.
Nie zapominajcie, dobrze? Bo bardzo Was lubię. I to co tu robię, na zamiast burzy też.
czwartek, 20 sierpnia 2015
Czasami warto odpuścić
Znacie to, prawda? Cel. Cel. Cel. Bo zewsząd trąbią, że cele trzeba realizować za wszelką cenę. Dopinać wszystkiego. Dążyć do gwiazd. Pędzić przez życie i zaliczać je jeden po drugim. Odhaczyć, odhaczyć, odhaczyć. Na stronach traktujących o motywacji i organizacji huczy od takich haseł, jak: Cele to wszystko, a reszta to otoczka.
Tak. Ja też jestem przekonana, że dążenie do zrealizowania swoich wytycznych, ciągły rozwój, wspinanie się po kolejnych szczeblach kariery jest oczywiście bardzo ważne i dzięki naszej ciężkiej pracy, jak najbardziej do osiągnięcia. Tak. Zgadzam się, że osiągnięcie celu to coś dużego, a zarazem wartościowego, coś co z pewnością wyróżnia nas na tle świata przyrody, jest jakimś wyznacznikiem naszej pozycji, naszego jestestwa. Wszystko to oczywiście i niepodważalnie prawda, ale jednak nie przeszkadza mi to wcale a wcale jednocześnie uważać, że czasami rzeczą o wiele ważniejszą i trudniejszą od ślepego osiągania celu jest móc go sobie po prostu darować. Nie jest to łatwe, bo przecież cały czas wpaja nam się - nie rezygnuj, walcz, idź do przodu. Koniecznie. Jednym słowem: cel, cel, cel.
Ale czy tak jest dobrze? Tak. Nie. A właściwie to i tak i nie. Bo są w życiu naprawdę takie sytuacje, kiedy warto odpuścić.
Za dużo na raz.
Ten przypadek mogłabym opisać Wam z zamkniętymi oczami. Bo kiedyś nieraz już było tak, że trochę przesadzałam z ilością zadań. Dwa lata kulturoznawstwa w rok, a do tego filologia, a co mi tam. Praca licencjacka, praca magisterska i praktyki w tym samym czasie? Wystarczy tylko pstryknąć palcami. Za mało, więc może jeszcze do tego dołożę sobie kurs radiowy - przyda się, nie przyda - pójdę. Pstryk, pstryk, pstryk. To nic, że w czwartek o tej samej godzinie miałam być w trzech miejscach na raz. Jak się chce to wszystko można ogarnąć, prawda? 24 godziny to dużo, więc wyznaczę sobie może z 500 zadań. I to też nic, że biegałam potem z jęzorem do pasa, z paniką zalewałam wszystkich potokiem słów, a w głowie dzwonił mi alarm: nie zdążę, nie wyrobię się, jestem zmęczona. A gdy chociaż jedno miejsce z listy nie zostało zrealizowane - zaczynałam czuć się źle, a życie traciło wszelki sens. A jak życie traci sens, to przecież najbardziej sprawdzają się nowe zadania. Pstryk, pstryk, pstryk.
Opowiem Wam kiedyś, jakie combo przygotowałam sobie w tym roku. Ale jeszcze nie teraz. Teraz bowiem muszę po prostu kombinować, jak to wszystko porealizować. Jak już się dzieje, to niech się dzieje, nie będziemy się przecież rozdrabniać. Za to teraz opowiem Wam historię mojego wakacyjnego urlopu. Jak spędzać urlop, żeby nie wypocząć? Spokojnie, Ania wszystkiego Was nauczy.
Otóż zaczęło się od tego, że nadmiar obowiązków mnie zalewa. I od tego, że moja dobra wróżka o wdzięcznym imieniu Marcin, przekonała mnie, że jak sobie pozwolę na dwudniowy urlop, to przecież świat się nie zawali. Otworzyłam więc kalendarz i po długim przeliczaniu i główkowaniu, stwierdziłam, że tak - na dwa dni to chyba mogę sobie pozwolić, reszta jest przeznaczona na inne cele, ale dwa dni... Napisałam do szefa, szef bez problemu wyraził zgodę i oto miałam (krótki, bo krótki, ale zawsze) urlop tylko dla siebie i tyyyyyyle planów. Muszę załatwić to i to. I jechać jeszcze tam. Wysprzątam mieszkanie, bo przy takim nawale zadań wygląda ostatnio tak, jakby przeszło przez nie tornado. I zrobię jeszcze tamto. I tamto. I jeszcze to.
Nie będzie to dla Was pewno nic odkrywczego jak napiszę, że wróciłam do pracy zmęczona jeszcze bardziej niż byłam przed urlopem. Zdążyłam tylko umyć i wyczyścić lodówkę, bo prawie nie było mnie w mieszkaniu. Załatwiałam. Nogi mnie bolą od biegania do tu i do tam i skurcze łapią od zmęczenia. Jakbym miała z 80 lat. Z połową rzeczy oczywiście nie zdążyłam. Czuję się z tym paskudnie. A lista spraw stale się wydłuża. Klasyk.
I teraz Was ostrzegam: czasami naprawdę warto trochę odpuścić. Coś zrobić później. Nie brać na siebie aż tylu obowiązków na raz. Mieć chwilę dla siebie, choćby po to, żeby się uspokoić. Poprosić kogoś o pomoc.
Staram się zastopować. Bo owszem, jest dużo do roboty, ale powtarzam sobie, że nie można przecież dać się zwariować. Trzeba wyłuskać jakieś priorytety i na nich się skupić. I czasami po prostu na chwilkę się zatrzymać. Powoli. Spokojnie. I staram się nie dokładać już żadnego pstryk, pstryk, pstryk.
Po trupach do celu.
Znacie to prawda? Każdy zna takie osoby. Z ogromnym parciem na cel. Na osiągnięcie go za wszelką cenę. Bez względu na innych. Bez względu na okoliczności. Bez względu na konsekwencje. Prą przez życie jak taran, nie interesując się za bardzo, co zmietli po drodze. Owszem, w życiu trzeba być twardym, ale trzeba być też człowiekiem.
Wszędzie czytamy i słyszymy, że warto realizować własne marzenia - i ja jestem tego zdania, ale mało zwraca się uwagi na to, jak do tego celu dochodzić. I tak sobie myślę, że dobrze chyba by było w ogóle określić sobie jakąś swoją skalę ważności (każdy dla siebie) i odpowiedzieć sobie na parę pytań - czy ważniejsze jest dla mnie na przykład zarabiać miliony czy zarabiać trochę mniej, a mieć czas dla rodziny i własnych dzieci? Bo można postępować różnie. Na przykład: owszem, możesz uznać w pracy najnowszy projekt za tylko swój, wchodzić w tyłek szefowi i szybko awansować, ale czy nie stracisz przez to zaufania i przyjaźni innych osób? Jak bardzo oni się dla Ciebie liczą? Co jest dla Ciebie ważniejsze? Czy ten cel jest aż tyle wart? A może warto jednak odpuścić?
Gra nie warta świeczki.
Jak pewnie zauważyliście, ludzie są z natury istotami bardzo hardymi, dumnymi, a zarazem honorowymi. Wszystko niby fajnie, tylko że wynika przez to cała masa naprawdę bzdurnych kłopotów. Mianowicie: o zwykłą pierdołę potrafią kłócić się całymi latami. Psuć sobie i innym nerwy. I udowadniać co tylko się da: w ich mniemaniu własny upór, pozycję czy własne zdanie, a w opinii innych po prostu własną głupotę. Każdy z nas zna takie przypadki. Pokłóciły się o kolor ściany w kuchni i więcej się do siebie nie odzywały. Nie zaprosił cioci Frani na wesele, to ja też nie przyjdę i nie odezwę się do niego przez następnych 30 lat. Pokłócili się i rozstali, on się wkurzył, wyszedł trzasnął drzwiami, nie pamięta właściwie o co poszło, ale uniósł się dumą i już nigdy tam nie wrócił, nawet jak chciał. Może i plamy na honorze nie ma, ale coś tu chyba miało być nie tak jak jest. A nawet, gdy już ktoś ochłonie i podchodzi z wyciągniętą ręką, to jest już za późno. Teraz my mamy prawo się obrazić. I nie wybaczymy. Nie odpuścimy. Nawet jak ta gra nie jest warta świeczki.
Miej wyjebane a będzie Ci dane.
To z dawien dawna staropolskie przysłowie na zawsze już chyba weszło do kanonu. I jak to ze staropolskimi powiedzonkami bywa, jakąś tam cząstkę prawdy w sobie niesie. Nieraz pewno tego doświadczyliście - a w dupie to już mam, nie uczę się, najwyżej będzie poprawka. I co? No może nie piątka, ale czwórka czasem się trafiała, prawda? Nie, nie myślcie, że zachęcam, żeby teraz na wszystko mieć po prostu lotto, to chyba mimo wszystko nie tak działa. Ale może czasami warto spuścić trochę cugli? Nie przejmować się wszystkim aż tak bardzo?
O co mi chodzi? To może jeszcze jedna stereotypowa historia:
Chłopakowi podoba się dziewczyna. Stara się. Lata za nią, serenady pod domem, kwiaty, bezglutenowe, niskokaloryczne czekoladki i inne tego typu bajery. A ona nic. No zupełnie nic. Czasami trwa to bardzo długo, ale dajmy na to, że w tym wypadku jednak tak nie jest. Chłopak, odpuszcza, kończy temat, daje sobie spokój. I nagle sms od niej, czułe słówko, jakiś znak. O co kaman? Czy dziewczyny naprawdę wolą drani, które je olewają i mają je w dupie, jak głosi fama? A może po prostu za bardzo się starałeś? Nadskakiwałeś? Za bardzo drążyłeś, bo tak bardzo chciałeś osiągnąć cel? Może ją przestraszyłeś, nie byłeś do końca sobą, może ona bała się, że po otwarciu lodówki ujrzy tam Ciebie z pierścionkiem zaręczynowym? Może tak bardzo chciałeś, że się zestresowałeś i wszystko nie wyszło tak jak trzeba, a jak już znormalniałeś, wróciłeś do siebie, to do niej dotarło, że ogólnie, kiedy już nie zachowujesz się jak ostatni osioł, to całkiem w porządku z Ciebie koleś? Miej wyjebane, a będzie Ci dane. A może inaczej: nic na siłę.
Pyrrusowe zwycięstwo.
Według starożytnych historyków, podczas przyjmowania gratulacji od innych oficerów Pyrrus miał powiedzieć: Jeszcze jedno takie zwycięstwo i będę zgubiony. Cel jednak został osiągnięty. Norma zrobiona. Tylko ludzi kilka tysięcy mniej.
Jestem w trakcie reorganizowania swojego planu zajęć. Stwierdziłam, że czasami warto odpuścić. Chociaż nie jest to łatwe. Szczególnie dla ludzi, którzy są niespokojni, w gorącej wodzie kąpani, i którzy chcieliby mieć wszystko na już, zaraz ewentualnie na za chwilę. Czyli dla takich, jak ja. Jest to trudne, ale bardzo ważne - bo trzeba mieć cały czas w głowie, jaką cenę możemy dać za osiągnięcie własnego celu. Bo może wcale nie jest on aż taki ważny? Może można go przełożyć, pójść jakąś inną drogą, albo po prostu go odpuścić i świat się nie zawali? Bo czy warto zawsze mieć wszystko i osiągać to co się chce? Kosztem zdrowia, szczęścia i innych ludzi? Warto?
poniedziałek, 17 sierpnia 2015
Pan pierdziołka spadł ze stołka. Parampampam. Czego uczą nas rymowanki?
Dzieci uwielbiają rymowanki. Im bardziej głupie, niedorzeczne i im więcej w nich niedozwolonych słów, tym oczywiście fajniejsze. Pamiętam, gdy jako dzieciak wracałam z jakiś kolonii czy obozów harcerskich - zawsze, ale to zawsze wzbogacona o znajomość nowych arcydzieł literatury podwórkowej. Niektóre pamiętam do dziś, na przykład majstersztyk dziecięcej poezji:
O godzinie zero zero
Parampampam
Wszystkie duszki poszły spać
Parampampam
tylko mały Guliwerek
Parampampam
wziął papierek
poszedł srać
Parampampam
Wnet skrzynia się otwiera
Parampampam
i wychodzi łysy trup
Parampampam
na małego się wydziera
Parampampam
Czemuś nasrał na mój grób
Parampampam
Mam Cię w dupie łysy trupie
Parampampam
Mogę nasrać jeszcze raz
Parampampam
Tylko podrap mnie po dupie
Parampampam
Bo papierek mi tam wlazł.
Zakończyć pioseneczkę można było właśnie tak - albo w wersji bardziej hardcorowej, dodając na końcu jeszcze znamienne: Parampampam. Teksty te nuciło się często podczas drogi do szkoły albo chwaląc się na spotkaniach z kolegami. Wybijane w odpowiednim rytmie tworzyły się z tego niezłe przyśpiewki przyklaskiwane lub wybijane na małych opalonych kolanach. I niech smaży się w piekle ten, kto powie, że dzieci nie interesują się poezją. I nie mówcie proszę, że takie rymowanki są bez sensu! Nie. Na pewno na to nie pozwolę. Kto bowiem pozwoliłby tak hańbić i plamić takim stwierdzeniem nasze małe literackie dziedzictwo?! Zaraz Wam pokażę, że to nie tak.
Piosenka o duszku uczy nas na przykład bardzo wiele. Po pierwsze rytmu i tempa. Wszystko musi być wyklaskiwane w odpowiednim momencie i wszystko musi być odpowiednio wymówione. Dykcja przede wszystkim. Ale oprócz formy jest przecież i treść - jakże wyrafinowana - żadnych powtórzeń, żadnych zbędnych słów, cudowna fabuła i jakie morały! Duszki nie są złe - nie wolno ich się bać, a już na pewno dyskryminować - są przecież jak my - mają swoje potrzeby fizjologiczne, przeżywają mnogość emocji i mają małe i duże problemy, które starają się z powodzeniem rozwiązać.
Trochę o utworze? Ten jest przede wszystkim przykładem, jak powinniśmy radzić sobie z reakcjami innych - mały Guliwerek, który jest tutaj wzorem godnym naśladowania - bohaterem romantycznym, buntowniczym, który nie daje sobie w kaszę dmuchać, to właśnie on pokazuje jak trzeba postępować! Twór wspaniały, godny, umiejący poradzić sobie w każdej sytuacji. Najprawdopodobniej to właśnie o Nim Mickiewicz wspominał w "Dziadach", krew jego dawne bohatery... Tak, oczywiście nie można tutaj pominąć tego, że być może i Guliwerek zrobił źle i nie zachował się na początku najlepiej, ale dobrze wiedział, że to przecież jeszcze nie powód, żeby ukorzyć się przed starszym kolegą! Guliwerek uczy nas odpowiedniej postawy. Pokazuje, że nie należy przejmować się pierdołami, gdy są inne ważniejsze problemy, jak na przykład wychodzący z tyłka papierek. Nie denerwujmy się więc na byle co! Zawsze znajdzie się przecież jakiś trup choleryk, któremu zawsze coś się nie podoba. Nie ma co się denerwować i psuć sobie zdrowia! Majstersztyk! Powtarzam: majstersztyk!
Ale piosenka - rymowanka o duszku to nie jedyne wartościowe dzieło. Piękne są oczywiście długie formy, ale za to krótkie są bardziej użyteczne i to właśnie one sprawdzały się najlepiej. Nadeszła więc i w rymowankach epoka pozytywizmu. I na niej chwilowo się zatrzymamy. Przytoczmy więc kolejne dzieło małych anonimowych mistrzów:
To nie sztuka zabić kruka
Ale sztuka całkiem świeża
Goła dupą
Siąść na jeża
No i czyż można mimo tak krótkiej formy, odmówić temu tekstowi wzniosłych refleksji, które poruszają najcieńsze struny naszego serca lub zawartych w nim odwiecznych prawd życiowych? Ileż to razy słyszymy czcze przechwałki, o nikłych dokonaniach naszych znajomych czy sąsiadów, którzy czynią siebie w swoich opowieściach prawdziwymi herosami i bohaterami? Warto wtedy przypomnieć sobie przy takich samochwałach właśnie ten tekst. Bo czy któryś z naszych wspaniałych znajomych byłby na tyle silny i odważny, żeby stanąć do wykonania zadania z jeżem?!
Wśród utworów dziecięcej twórczości możemy znaleźć też formy bardziej skomplikowane i innowacyjne - dzieci bowiem poszły o krok dalej i tworzą teraz rymowanki na tak zwaną "daną" melodię albo stare niekatualne już wierszyki wzbogacają o nowe treści. Pozwolę podać sobie tu kilka przykładów, a pierwszym niech będzie rymowanka o Misiu Coralgolu wyśpiewywana dokładnie do melodii czołówki ówczesnej bajki i brzmi ona mniej więcej tak:
Miś Colargol wielki cham
Miał pół litra wypił sam
Teraz sobie smacznie śpi
I pół litra mu się śni
Misio o-o-o
Kaca, kaca, kaca ma
I do do-o-mu
Miś Colargol nie-e wraca
Wierszyk ten, niezwykle życiowy, powinien też moim skromnym zdaniem przyswoić sobie każdy dorosły, szczególnie przed weekendem, jest bowiem on - po pierwsze skarbnicą wiedzy SAUARWIWRU (nie godzi się mając pół litra spożywać go samemu - gdzie obyczaje, gdzie kultura?!), a po drugie opisuje wszelkie znane objawy jakich zwykle można doświadczyć w niedzielę rano. Nauka i literatura mogą się łączyć! Myślę też, że utwór świadomie został skonstruowany właśnie tak, aby od czasu do czasu każdy z nas śmiało mógł utożsamiać się z odczuciami misia.
Jeśli chodzi o groteskowe i śmiałe nowoczene przeróbstwo starych przyśpiewanek, to najlepszym przykładem będzie tu przytoczenie trzech wspaniałych wersji wierszyka Wlazł kotek na płotek:
Wlazł kotek na płotek po żerdzi
Najadł się kapusty i pierdzi
Wlazł kotek na płotek po słupie
Podarł se futerko na dupie
Wlazł kotek na płotek
Pierdzielnął go młotek
Siekierka dobiła
Koteczka zabiła
Koteczek nieżywy pierdzielnął w pokrzywy
Czyż nie wspaniałe? I do tego morał ze wszystkich wersji można sprowadzić do jednego: Jeżeli nie chcesz mieć pierdzącego, ułomnego lub nieżywego kota, to musisz go pilnować! Dzieci wiedzą, że trzeba być odpowiedzialnym za to co się oswoiło! Bardziej dociekliwi i bystrzy znajdą tu też oczywiście dużą ilość nawiązań do Małego Księcia.
Tradycja nie umiera. I jeżeli myślicie, że w dobie internetu, smartfonów i innych tego typu ulepszeń ta gałąź literatury szybko umrze, to muszę Was poinformować, że grubo się mylicie. Ostatnio bowiem królują takie oto dwie perełki:
Poszedł żuczek za chałupkę
Zdjął majteczki zrobił kupkę
I przygląda się tej kupce
Jaki ciężar nosił w dupce
Żuczku, żuczku, coś ty zrobił
Gównem chatkę przyozdobił
I jeszcze:
Pan Pierdołka spadł ze stołka
Złamał nogę o podłogę
Przyszedł lew, wypił krew
Pan Pierdołka zdechł
Jak pokazują wszelkie znaki na niebie i ziemi mam w przyszłości potencjał na cudowną matkę.
Te dwa ostatnie wierszyki to wasze zadanie domowe. Pozostawiam do samodzielnej interpretacji. A Wy albo Wasze dzieciaki - czy pamiętacie jeszcze jakieś rymowanki? Zastanawiam się nad podjęciem pracy nad antologią.
poniedziałek, 10 sierpnia 2015
Siedzi misio na kanapie i się łapką w dupę drapie. O lenistwie i czasie słów kilka.
W ostatnich dniach na myśl rzuca się tylko jedno słowo: gorąco. Mam wrażenie, że topi się wszystko. Topi się asfalt, topią się ludzie, jedzenie i lód, którym się okładam. Dochodzę nagle do wniosku, że wreszcie już zdecydowałam się co do mojej temperaturowej orientacji i z pewnością jestem bardziej zimnolubna niż ciepłolubna. I jakem Ania, nie zmienię tego zdania przynajmniej do zimy. Pogoda nie sprzyja też pracy, nie łudźmy się. Rozleniwiamy się strasznie. W zasadzie to nie dziwi. Nawet mój kot nie ma siły już gonić za muchą, tylko siedzi i czeka, aż muszce znudzi się bzyczeć mu nad głową i padnie sama z przegrzania. Zresztą są wakacje. Można sobie troszkę pozwolić. Gorzej jednak jak wakacje się skończą, urlop odejdzie w zapomnienie, a nam czas będzie uciekał przez palce.
Odjutronizm.
To stanowczo najpopularniejsza przypadłość tego wieku. Bo jest poniedziałek po weekendzie i... no nie chce nam się. Dziś jeszcze dam sobie spokój, ale od jutra... od jutra to hohoho! A jutro będzie znowu od jutra. Bo dziś trudno jest zacząć. Jeszcze ostatni dzień ulgi. Taki maleńki. Tyciusieńki.
Ale jest mały haczyk. Bo jutro zacząć będzie równie ciężko zacząć co dziś.
Czasami jest jednak tak, że niestety nie da się przekładać cały czas wszystkiego z dnia na dzień w ten sposób, żeby nigdy tego nie wykonać i dzieje się to z bardzo prostej przyczyny: otóż mamy wyznaczony odgórnie czas na zrobienie danej rzeczy. Co więcej, jest to czas określony przez jakąś inną ważną osobę albo termin wymusza sytuacja. A skoro jednak sytuacja wymusza, to wiadomo - nie da się tego przekładać i przekładać, trzeba użyć jakiejś innej sprytnej taktyki. I znajdujemy oczywiście super rozwiązanie: nie odkładamy tego na jutro czy na kolejny tydzień - robimy to po prostu na ostatnią chwilę. Najpóźniej jak się da. Wyczuwacie moją ironię, prawda? Sposoby te są dobre, jeżeli tak naprawdę wcale nie zależy nam na celu. Jeżeli jesteśmy przy nich usatysfakcjonowani i szczęśliwi, to po co coś zmieniać, możemy ich używać dalej. Bo jeżeli tak w głębi duszy nie chcemy nauczyć się fińskiego, to się go nie uczmy. Gorzej jednak jak coś naprawdę chcielibyśmy osiągnąć.
Dajmy na to, że nie chce Wam się iść pobiegać. Ogólnie to lubicie, ale ciężko Wam się przemóc. Najpierw jest etap wymówek: jest za wcześnie - za zimno - za ciepło - pójdę za godzinę, teraz jeszcze pośpię. A potem odkładanie: najpierw zrobię pranie, pójdę na zakupy, teraz jestem taka zmęczona. To może jutro. I tak w kółko.
Ok. Ale czy czujesz się zadowolony? Wisi to nad Tobą przez cały dzień i gdzieś tam kołacze po biednej głowie. Straszne uczucie. Myślisz o tym. A mogłabyś wyrzucić to z głowy. Tyle razy to przeżywałam.
A wiecie, co trzeba zrobić żeby przestało być źle? Zdradzę Wam tą największą tajemnicę. Założyć dres, trampki, zagryźć zęby i iść pobiegać. Zrobić to, co postanowiliśmy. Zrobić swoje i wyrzucić to z głowy. I jeszcze potem dochodzi do Ciebie, że to nawet fajne jest. Melduję wykonanie zadania! Ot, cała filozofia.
Masz tydzień na projekt i nie chcesz o nim przez tydzień myśleć? Zrób to od razu i miej spokój! Wtedy możesz odpoczywać. Co więcej - będziesz mógł pękać z dumy. I będziesz radosny.
Ale rozwiązanie jest niestety tylko jedno i w dodatku banalne: trzeba po prostu zacząć. Najtrudniej się przełamać, a potem jakoś idzie.
Czas.
Zdradzę Wam też jeszcze jeden sekret. Czas niestety nie jest rozciągliwy. Jeśli chodzi o każdy poszczególny dzień, to nawet sprawiedliwie dostajemy go tyle samo. To też takie metrum, na które stale narzekamy, że na wszystko nam go brakuje. I ponoć jest cenniejszy od pieniędzy, choć czasami nie do wszystkich to dociera. Jak to więc jest, że niektórzy potrafią go lepiej spożytkować i zdążyć ze wszystkim, a inni nie potrafią się spostrzec kiedy minął, już jest koniec dnia i trzeba iść spać. Prawda jest taka, że czasem można całkiem nieźle manipulować - można go też sporo oszczędzić. I można to zrobić bardzo prosto.
Wstawaj wcześniej.
Dla mnie to szczególnie trudne. Bo nie wiem, jak ja to robię, ale nigdy nie mogę się wyspać. Marcin musi mnie rano dosłownie wykopywać z łóżka. Na jego nieszczęście śpię od ściany i ma zawyżony poziom trudności. Nawet mój kot angażuje się w to, żebym jak najszybciej wylazła z ciepłego wyrka i jak tylko słyszy dźwięk budzika podbiega i szorstkim językiem liże mi nos. Żaden peeling nie może się temu równać. Ostatnio jednak udało mi się przemóc i wstaję wcześniej. Stymulatorem do tego był Marcin, który przez cały dzień jest zalatany jak dziki bóbr i często nie zdąży sobie przygotować nic do jedzenia, bo nagle zadzwoni klient, wydarzy się coś w kancelarii, czy niezwłocznie trzeba coś załatwić. Postanowiłam więc wstać rano i przygotować mu kanapki na resztę dnia, żeby w razie kryzysowej sytuacji mógł sobie po taką sięgnąć. Sama poczułam się lepiej. Nagle i dla mnie znalazło się jakoś więcej czasu na różne inne rzeczy, które mogę zrobić. Makijaż jest ładniejszy, nie zapominam już spakować tysiąca drobiazgów, a i sama wreszcie biorę śniadanie do pracy. I humor też mi dopisuje.
Oszukaj czas.
Czasu nie można pomnożyć, ani rozciągnąć, ale można go trochę oszukać. Można po prostu połączyć kilka czynności i trochę go zaoszczędzić. Oglądając film czy serial jeżdżę jednocześnie na rowerze stacjonarnym. I Ty możesz działać podobnie. Jadąc autobusem możesz czytać książkę, a przy wiadomościach obierać kartofle na obiad. Jest jak zwykle jeden myk - można łączyć tylko czynności, które wzajemnie siebie nie rozpraszają. Pisanie pracy magisterskiej przy ulubionym serialu nie jest najlepszym pomysłem.
Kontroluj czas.
Macie tak, że wracacie z pracy, nagle robi się wielka czarna dziura, potem jest wieczór i trzeba iść spać, a wy nie wiecie na co właściwie spożytkowaliście te kilka godzin? Jakoś się tak rozmemłały, posiedzieliście, pogadaliście, posnuliście się po chałupie i już. Ja tak miałam.
Teraz staram się kontrolować czas. Myśleć w sposób konstruktywny: mam godzinę. Dokładnie. Przez godzinę zdążę zrobić obiad, sprzątnąć w szafie, może jeszcze wyprać kota. Daję sobie godzinę, a potem mam czas na książkę. Ale robię dokładnie to i tylko to przez ten czas. Ważne jest też, żeby to była właśnie taka kolejność. Najpierw praca, potem nagroda, bo zwykle - przyznajmy się sami przed sobą - wygląda to trochę inaczej: obejrzę sobie film, a zaraz potem umyję samochód. A film okazuje się tak fajny, że niestety, ale mycie samochodu po nim wydaje nam się FOPA. Bardzo pomógł mi też wpis Dobrze zorganizowanej : Co można zrobić w 10-15 minut. Zerknijcie sobie! Zostaje w głowie. Oczywiście wszystko w linkach pod tekstem!
Oszczędzaj czas.
Jeszcze jedna sprawa: jak poświęcisz jeden dzień na sprzątanie w domu, a potem nie będziesz po prostu rozwalał wszystkiego tak, że będzie wyglądało, jak po przejściu tornada, to zaoszczędzony czas możesz włożyć do skarbonki. A raczej wybrać się do znajomych, do których nigdy nie masz czasu wpaść, bo w domu sprzątanie i sprzątanie! Ja cały czas z tym walczę!
Organizuj się i planuj.
Serio, serio. To pomaga. Nie musisz planować każdej minuty. Ale wyznacz sobie codziennie dwa duże zadania oraz dwa lub trzy mniejsze i już. Zrób sobie grafik sprzątania. W poniedziałek pranie, we wtorek czyszczę blaty, w środę odkurzanie. Rób wcześniej listy zakupów. Plan treningów. I nawet przyznawaj sobie małe nagrody! To motywuje. Pomaga. Tylko na litość boską, po Chodakowskiej nie kupuj sobie snickersa! Zajrzyj też do Niebałaganki, na pewno się zainspirujesz. Poza tym jest teraz całe mnóstwo gadżetów, aplikacji i programów, różnych cudów-niewidów, które Ci to wszystko ułatwią. Realizuj swoje marzenia. Codziennie zrób jedną małą rzecz, żeby być bliżej celu. I pójdzie. Zobaczysz jak łatwo. I zapomniałabym o najważniejszym: jest w tym wszystkim jakaś dziwna reguła, ale im więcej masz pracy, tym szybciej i lepiej się z tym ogarniesz. Zupełnie nie wiem czemu tak jest, ale jest.
Jestem leniwcem.
Zawsze myślałam, że jestem leniwcem. Dowiedziałam się jednak, że leniwiec to tylko takie zwierzątko, a w dodatku, jak jest małe to bardzo słodkie. I to nie jest żadne usprawiedliwienie. Żaden argument, że z natury jestem leniwa i dobrze mi z tym! W uporządkowanym świecie żyje się lepiej. Oszczędzając i kontrolując czas, jesteś świadomy i masz go więcej dla osób, które kochasz. Zaczynając robić coś już teraz, zaczynasz spełniać swoje marzenie. Może najpierw będzie ciężko, ale uczyni Cię to szczęśliwym. Trzeba się przemóc. Innego wyjścia nie ma. Musi do nas w końcu dotrzeć, że żeby coś osiągnąć, to czasami trzeba napocić się jak świnia. Ale zapytaj się kogokolwiek, kto osiągnął już swój wymarzony cel czy było warto. Myślę, że jeżeli był przekonany do tego, co chce osiągnąć i naprawdę się w to angażował, to odpowiedź jest jedna. I pamiętaj, leniwiec to zwierzę.
Siedzi misio na kanapie...
Siedzenie na kanapie wcale nie uszczęśliwia. Naprawdę. Ale robienie czegoś fajnego, inspirującego, kreatywnego, potrzebnego, praca nad sobą - jak najbardziej. Masz czas. Naprawdę masz. Tylko wykorzystaj go sensownie.
Siedzi
misio
na kanapie
i się łapką....
To co, złazimy?
Linki, w które warto zajrzeć, czyli co może nam pomóc w naszych najczęstszych problemach:
1) Dobrze zorganizowana: Co można zrobić w 10-15 minut?
2) Niebałaganka
3) Codziennie Fit: Ulubione fitness aplikacje na telefon
4) Nieidealna Anna: 5 patentów jak zdążyć z licencjatem bądź magisterką na czas
czwartek, 6 sierpnia 2015
Puch marny... a jednak cieszy! Kobieta pod lupą.
Aleksander Fredro - jedyny romantyk, którego toleruję - napisał kiedyś:
Z kobietą nie ma żartów – w miłości czy w gniewie
Co myśli, nikt nie zgadnie; co zrobi, nikt nie wie.
... bo nie da się zaprzeczyć, że kobieta jest największą tajemnicą wszechświata. Niby jaka jest - każdy widzi. Lecz żeby tradycji stało się zadość, przytoczmy tu może jakąś krótką definicyję. Kobieta. Kim więc jest kobieta?
Otóż, wbrew temu, co twierdzą niektórzy, należymy do rodziny człowiekowatych, a dodatkowo jest z nas osobnik wyróżniający się tu i ówdzie pewnymi szczególnymi wypukłościami. To właśnie przez owe wypukłości kobiety zaczęły rządzić światem. Ale nie myślcie, że jest to nasz jedyny atut, który czyni nas tak wyjątkowymi. Oprócz tego bowiem potrafimy wymienić i nazwać wszystkie kolory z palety 16 777 216 barw, dostrzec z odległości półtora kilometra nową sukienkę na wystawie, niczym pies policyjny wyczuć choćby najbardziej subtelne opary alkoholu od wracającego do domu mężczyzny i wyłuskiwać z naszej pamięci zdarzenia z poprzednich dwudziestu lat. Kobieta często jest też porównywana do rogatego władcy piekieł, jest to jednak bardzo niemądre i niesmaczne, ponieważ biedny diabeł nic tu przecież nie zawinił. Cierpiąca na chroniczne bóle głowy, szczególnie w niewygodnych dla niej sytuacjach. W późniejszych etapach występująca w mroczniejszej wersji: żona, teściowa. W czasach nowożytnych najbardziej rozpoznawalnymi kobietami były: Marilyn Monroe, Frida Kahlo, Margaret Thatcher i Mikołaj Kopernik. Niniejsza kobieta występuje również jako częsta bohaterka IQKartek, które oto autorka niniejszego tekstu postanowiła wziąć pod lupę i dokonać niejakiego sprostowania lub dopowiedzenia do ich treści. Nie taka bowiem kobieta straszna, jak ją mężczyźni opisują.
Bzdura. Totalna bzdura. Nie wiem kto to wymyślił!
Przecież jasne jest, że zachody słońca po jakimś czasie się nudzą i nikt nie jest w stanie bez przerwy się na nie gapić. Zachody słońca robią się już przereklamowane. Wiadomo! Ile można lampić się w niebo?! Poza tym właśnie wtedy budzą się komary. A komary przenoszą różne choroby. Tak czytałam w kolorowych pismach. Jakąś tam malarię i takie tam. Więc naprawdę nic w tym śmiesznego. Poza tym słońce, nawet zachodzące, działa szkodliwie na oczy. Więc nie powinno się gapić w słońce!
Wyjaśnione wszystko?! Wyjaśnione! Przejdźmy więc do kolejnego punktu:
Oczywiście, że to prawda! Ale i tu należy się małe doprecyzowanie. Po pierwsze: nie ma niemądrych kobiet. Jesteśmy bardzo empatyczne i współczujące i to właśnie dlatego świadomie zaniżamy trochę naszą inteligencję, żeby Wam mężczyznom nie było smutno ze względu na swój rozwój. Ktoś tu musi się przecież poświęcić i dostosować do Waszego poziomu. Co więcej - często zdarza nam się troszeczkę przesadzić - dzieje się to wtedy, kiedy chcemy wymusić na Was jakieś działanie. No przecież lubicie być macho, prawda? My Wam tylko w tym pomagamy! Kochanie, zupełnie nie wiem jak wypełnić ten dokument? Czy mógłbyś mi pomóc? Dumny mężczyzna idzie i wypełnia. A my mamy w tym momencie czas na ulubiony serial. Nic w tym złego. Przecież obu stronom jest dobrze!
I znowu muszę sprostować. Bo po pierwsze: mądry mężczyzna - co to w ogóle znaczy? Myślę, że chodzi tu o taki typ, który bezkrytycznie i z pełną uniżoności postawą słucha się kobiety - tylko taki wydawałoby się mógłby być najbardziej zbliżony do tego miana - z tym, że wtedy w ogóle o jakich powodach do obrażania mogłaby być mowa? Myślę, że kartka nie jest zbyt logicznie sformułowana, ktoś tu się po prostu pomylił, chociaż drugie zdanie zdaje się być bliskie prawdy. Kobieta bowiem do obrażania się powodów nie potrzebuje, bo ona się nigdy nie obraża! Ona po prostu jest tylko obruszona złym skonstruowaniem tego świata i w formie cichej trzydniowej kontemplacji - bądź pamiętając o zasadzie: że złu i niedogodnościom trzeba się głośno przeciwstawiać - stara się go naprawić! Ot, co!
Proste, nie?! Po prostu nigdy, nigdy nie mów kobiecie, że jest gruba. Możesz jej powiedzieć, że jest głupia albo, że ten kolor do niej nie pasuje. Lądowanie na intensywnej terapii nie jest jeszcze takie złe. Za to jeżeli Ci życie miłe nigdy nie mów, że jest gruba. Możesz zostać zjedzony. I pamiętajcie: sami idealni nie jesteście, a nie znacie dnia ani godziny, kiedy kobieta postanowi Wam to uświadomić!
Bo jak jej mówisz, że jest gruba, to jak ma być spokojna?!
Jak już wcześniej pisałam, to kobiety rządzą światem, więc od czasu do czasu trzeba ustawić mężczyznę do pionu. Dlatego, jak gadamy to nas słuchaj, bo na pewno mamy rację. A jak zmęczymy się już tłumaczeniem tego co najprostsze, to chyba wiadomo, że kobiecie należy się chwila na regenerację sił. I tu racja: nie budź jej. Możesz ją wachlować wielkim wachlarzem, powyłączać wszystkie głośno chodzące sprzęty domowe i zadbać o to, żeby nikt nie zakłócał jej spokoju. Musi nabrać sił, żeby znowu Cię naprostować. Możesz być jej wdzięczny, składać hołdy i kupić jej kwiaty i perfumy. Doceń więc swoją kobietę i jej nie budź.
***
Kochani Mężczyźni! Jak powiedział klasyk: Kobieta puchem marnym... a jednak cieszy! Żarty - żartami, ale uwierzcie, nie jesteśmy aż takie straszne. Mamy mnóstwo wad, ale ważną zaletę: bardzo Was lubimy, kochamy i chcemy pomóc na każdym kroku, nawet jak nam to czasami nie wychodzi. Faktycznie spędzamy pół życia malując się w łazience, latamy po sklepach i targamy ze sobą milion toreb z ciuchami - ale to wszystko dlatego, żeby usłyszeć od Was, że wyglądamy pięknie, że jesteśmy dla Was ważne. Że nas kochacie. Tak. My naprawdę lubimy tego słuchać. Czasami nie wystarczy raz i koniec. Bo wiecie, w głębi naszego kobiecego serca, to wcale nie jesteśmy takie pewne siebie, jak Wam się zdaje. Chcemy być najlepsze we wszystkim. Dobrze gotować, mieć porządek, wychować super dzieci. I wiecie, później czasami się irytujemy, bo coś nam nie wychodzi. Czasami naprawdę przyda nam się pomoc.
Jesteśmy kobietami i lubimy być zaskakiwane. Nie myśl, że musisz teraz robić nam jakieś super prezenty. Po prostu zrób nam niespodziankę i posprzątaj mieszkanie. Tak jak umiesz. Powiedz coś miłego. Zaproponuj lody. Zrób herbatę.
Czasami się za bardzo wtrącamy, czasami zbyt dużo radzimy, nie bulwersujcie się wtedy, tylko pomyślcie dlaczego to robimy. Zdradzę Wam też pewien sekret - jak facet jest szczęśliwy - to i jego kobieta pozytywniej patrzy na świat. Nie poddawajcie się więc i nie bójcie się przyjść do nas z problemami. Mężczyźni są pełni wad i kobiety też. Ale jak się wspierają, to razem stanowią mieszankę nie do pokonania.
Mam nadzieję, że przekonałam Was choć trochę, że choć osobiście wolę mężczyzn, to my kobiety nie jesteśmy takie złe. A gdybyś jednak nie czuł się przekonany to pamiętaj:
poniedziałek, 3 sierpnia 2015
Zaufaj sobie.
Miałam z Wami na dziś związane plany. Cała lista tematów spokojnie czeka. Zachciało mi się jednak jechać w weekend na wesele i chyba z moich planów nici. Jestem zmęczona, oczy mi się zamykają i nie chcę pisać nic na siłę. Nie chcę też jednak zostawić Was z niczym na poniedziałek.
Była już bajka o śwince, więc pomyślałam, że pójdę za ciosem i przytoczę Wam bajkę o orle. Niektórzy mogą znać wersję tej opowieści, jako tekst Anthony'ego de Mello, jednak prawdziwa wersja pochodzi ze starych bajek opowiadanych przez Indian i to właśnie tą wersję chciałabym Wam tu przytoczyć. Myślę, że każdy wyciągnie z niej coś dla siebie. Oderwijcie się więc na moment od wszystkiego i posłuchajcie:
Indianie przekazują między sobą taką oto bajkę:
Do gniazda kury dostało się (nikt nie wie w jaki
sposób) jajko orła. Matka, kwoka,
wysiedziała je z czułością i cierpliwością, podobnie jak wszystkie pozostałe jajeczka.
Nikt nic nie zauważył i kiedy z jajka wykluło się młode, wszyscy uważali je za
wprawdzie trochę nieudane, ale jednak kurczątko.
Orzeł-kurczątko wyrastał w stepowej ojczyźnie, w
rodzinnym gronie, otoczony braćmi i siostrami – stepowym drobiem. Stopniowo
nauczył się wszystkiego, co kogut potrzebuje do życia. Potrafił grzebać prawą
nogą w suchej gliniastej ziemi, pazurem złapać robaka, dziobnąć brata czy
siostrę, kiedy ci chcieli mu znalezionego robaka zabrać. Nauczył się również w
dozwolonej mierze figlować – z prawdziwym kogucim wdziękiem podskoczyć,
zatrzepotać nieruchliwymi skrzydłami, przelecieć kilka metrów tuż nad ziemią i
wylądować w tumanie skłębionego kurzu.
Po prostu stał się z niego kogut, jak należy. Jego troskliwa matka, kwoka, nie
musiała się za niego w niczym wstydzić. W ten sposób w kurzej wiosce pośród
stepu żyli całe lata.
Dzień biegł za dniem, jeden podobny do drugiego,
jak jajko kury podobne jest do jajka kury. Nic nie naruszało sennego rytmu
godzin, dni, tygodni, miesięcy, lat i dziesięcioleci. Dopiero w starości
Orła-koguta wydarzyła się szokująca rzecz. Wraz z przyjaciółmi grzebał nogą w
czerwonej robaczywej ziemi na swym ulubionym miejscu, a tu nagle jego uwagę
przykuł czarny punkt, poruszający się wysoko na błękitnym niebie. Chociaż jego stare oczy służyły
mu już niechętnie, po chwili było dla nich jasne, że tam wysoko a niebie unosi
się jakiś nieznany, majestatyczny ptak.
Serce starego Orła-koguta mocno zabiło, a ciało
wypełniła nieznana tęsknota. „Ach, wzlecieć tak, wznieść się w górę na
niedostępne wyżyny i swobodnie, jak ten szczęśliwy ptak, krążyć w niekończących
się
powietrznych
światach...”. Nagle cały jego dotychczasowy świat wydał mu się nieznośnie
pusty. Od rana do wieczora tylko monotonna walka o kawałek śmierdzącego robaka...
Na co takie życie? Z zaskakującą pewnością nagle wiedział: „Byłem stworzony do
latania. Moim domem nie jest ta sucha i wyschnięta pustynia, ale wysokie
niebieskie niebo.”
Tym odkryciem podzielił się ze swymi robakożernymi
towarzyszami. Ci jednak rozwrzeszczeli się gwałtownym śmiechem. „Czyś ty
zwariował na stare lata?” – śmiali się i dogadywali mu. „Ten ptak tam w górze,
to jest orzeł, rozumiesz– orzeł, on po prostu lata, bo nic innego nie umie. Ale
ty? Wiesz, kim ty jesteś? Jesteś kogutem, a to więcej, niż myślisz. Orzeł
jedynie buja w obłokach, no ty pewnie stąpasz po ziemi. Być kogutem – to
wspaniała rzecz – natomiast spójrz na nas. Praktyczna mądrość to więcej, niż
bezpłodne mrzonki... Jeśli za dużo myślisz o tym, czego nie możesz osiągnąć, przestaniesz
się cieszyć z tego, co masz w zasięgu ręki. Przestałby ci się podobać step,
kury, przestałyby ci smakować robaki, straciłbyś całą radość z życia. Daj
spokój. Orła zostaw orłom, a sam bądź czym jesteś – kogutem.”
Bajka, tak, jak ją sobie opowiadają Indianie,
kończy się smutno. Orzeł-kogut naprawdę (z punktu widzenia kurzej mądrości)
zmądrzał. Wrócił do robaków, kur i pustynnego piasku i zapomniał o lataniu. Już
nigdy więcej nie podniósł oczu
do nieba, aby tam przypadkiem nie zobaczył tego strasznego ptaka. Umarł jak
prawdziwy kogut z robakiem w dziobie.
Bajka
mojego i twojego życia może mieć jednak szczęśliwsze zakończenie.
Zaufajcie sobie. Przede wszystkim sobie. Nikt nie zna nas przecież bardziej niż my sami.
czwartek, 30 lipca 2015
Głupi ja. Zabił mnie wstyd
Są takie dni, kiedy po prostu Ci nic nie wychodzi. Nie wiem jak to się dzieje, ale katastrofy następują po sobie gromadami. Wpadka rodzi wpadkę, a Ty boisz się wykonać jakikolwiek ruch w obawie, że wywołasz jakiś kataklizm na skalę światową. Tak właśnie zaczął się mój dzień. Jedno zdarzenie spowodowało, że miałam ochotę dosłownie zapaść się pod ziemię. W sumie, obiektywnie patrząc, teraz już zupełnie z innej perspektywy - zdarzenie dosyć banalne: wrzuciłam do mojego kosza w pracy resztę nadgniłych moreli z myślą, że wychodząc z pracy go opróżnię. Oczywiście zapomniałam. Z samego rana więc dziewczyny rozpoczęły akcję poszukiwawczą myśląc, że gdzieś może zawieruszyła się jakaś zdechła mysz. W sumie to wczoraj słyszałam faktycznie coś w rodzaju chrobotania, ale... Najadłam się wstydu jak uświadomiłam sobie, że zapach dochodzi z mojego kosza. Kosz opróżniłam, zapach się wyniósł i powinien to być koniec historii. Może i by był, gdybym przestała rozkminiać to zdarzenie przez resztę dnia. Nie mogłam się na niczym skupić, bo cały czas myślałam sobie, co teraz inni myślą o mnie. Zadawałam sobie w głowie retoryczne pytania, dlaczego na Boga jestem taka głupia i wcześniej tych śmieci nie wyniosłam. Świat runął i się zawalił. Wszystkie gwiazdy zgasły. I od samiuteńkiego rana mam wszystkiego dość. Gdzie to łóżko, żebym mogła zakopać się pod kocem z kubkiem kakao, tak żeby nikt mnie nie znalazł? Tak, tak właśnie potrafię przejmować się drobiazgami. Ale tym razem postanowiłam podejść do tego nieco inaczej.
I nic co ludzkie nie jest mi obce.
Benjamin Franklin o mały włos nie zginął podczas aplikowania elektrowstrząsów indykowi.
Jesteśmy tylko ludźmi, a ludzie popełniają błędy. To nie pierwsza moja wpadka, ale też i nie ostatnia. Każdy z nas robi czasem coś głupiego. Zapomniałam. Biję się w piersi. Po prostu zapomniałam. Zdarza się. Nic już z tym nie zrobię. Stało się. I już. Koniec. Kropka. Trzeba się otrząsnąć i iść dalej. Ludziom przydarzają się o wiele gorsze rzeczy.
Charles Darwin zjadł kiedyś sowę.
Jak po tym żyć? Normalnie. Przestać to roztrząsać, zostawić to w spokoju i więcej takich błędów już nie popełniać. Nie odwrócimy tego, co już się stało. A zamartwianie się nic nie pomoże.
Angielska pisarka i feministka Virginia Woolf zgubiła kiedyś swoją obrączkę w ugotowanym puddingu.
Widzimy w sobie zawsze tylko to co zrobiliśmy źle. Przejmujemy się tym, choć tak naprawdę nie warto. Jednak to, co zrobiliśmy dobrze, przepada w nas bez większego echa. Bzdurami się zamartwiamy, ale wszystkie pozytywne drobnostki to już tak ciężko nam zauważyć. Nie tak powinno być.
Zdarza się coś nie tak i tracimy humor. Nie mamy na nic ochoty, od razu czujemy, że to będzie zły dzień, że cały będzie zmarnowany. Otóż wcale nie musimy go przekreślać. Nie mam złego dnia - mam tylko feralną chwilę w tym dniu. Zdarzyło się coś niefajnego, nic już z tym nie da się zrobić, więc trzeba to po prostu zaakceptować. Podnieść tyłek, może zażartować, może pominąć to milczeniem i iść dalej. Nie musimy tracić jeszcze więcej ze swojego życia. Tak naprawdę w dużym stopniu to od nas zależy, jak będzie wyglądała reszta tego dnia, a przyjęcie postawy, że będzie tylko gorzej, raczej nie ułatwi nam funkcjonowania. Marsha Petrie Sue powiedziała kiedyś: trzymaj się z daleka od tego, co mogło się wydarzyć i spójrz na to, co może się wydarzyć - a ja bym do tego dodała: trzymaj się z daleka od tego co już się wydarzyło i zrób wszystko, żeby to co się wydarzy było dobre.
Dlaczego nie jestem taka jak inni i co oni sobie o mnie pomyślą ?
Nikomu innemu nie mogło się to przecież przytrafić. Basia, Kasia czy Zdzisiek nigdy nie zrobiliby czegoś tak głupiego. Im się wszystko zawsze udaje. Co ze mną jest nie tak?
Po pierwsze przestań się porównywać. Jesteśmy nieporównywalni. Każdy z nas jest inny. I to nieprawda, że Tobie się nic nie udaje. Szymborska powiedziała kiedyś: znamy się tylko na tyle, na ile nas sprawdzono. Wszyscy nosimy maski. Uświadom sobie, że ta osoba obok Ciebie - ona też ma swoje wady, problemy - po prostu o tym nie wiesz. Jej też coś się nie udaje i też się potyka. Jest pewna siebie? Ty też możesz takim być. Wypaczamy sami swój obraz widząc siebie tylko przez pryzmat naszych porażek i wierząc, że inni myślą o nas jak najgorzej. A skoro my wierzymy, że jesteśmy beznadziejni i że wszyscy naokoło tak myślą, to działa to jak samospełniająca się przepowiednia. I koło się zamyka.
A co oni pomyślą ? Prawdopodobnie za tydzień całkowicie zapomną o tym zdarzeniu. A nawet jak nie - nawet jak usłyszysz szepty za plecami i wytykanie palcem, to co Cię to obchodzi? Czy tacy ludzie naprawdę zasługują na to żebyś tak się tym przejmował? Masz ludzi, którzy Cię lubią i kochają i na nich się skup. Nie musisz dostosowywać się do każdego, żeby Cię akceptował. Nie żyjesz dla tych ludzi, tylko obok nich. Nie musisz starać im się przypodobać.
Każdy czasami jest głupolem. Nie jest to jednak powód, żeby zabijał go potem wstyd. Jeżeli i Ty miałeś nieprzyjemną wpadkę, to mówię Ci to, co sama chciałabym usłyszeć: Nic się nie stało. Nie przejmuj się. Nie mamy Ci tego za złe. Mogło zdarzyć się każdemu.
W ramach pocieszenia dla siebie zapytam się Was o wasze wpadki, o te, które utkwiły Wam w głowie najbardziej. Nie ma się czego wstydzić, ja już się uzewnętrzniłam. Dokonajmy może zbiorowego oczyszczenia i pokażmy, że nikt nie jest idealny!
To jak będzie? Co takiego przydarzyło się Wam? Raz, dwa, trzy - przyznaj się, jakim głupolem byłeś Ty? Jak będą ładne komentarze, to może kiedyś napiszę Wam, jak to Marcin zżarł bilet w autobusie :D
poniedziałek, 27 lipca 2015
Może i jestem świnką. Ale tylko Twoją.
Na Wyspach Oceanii krąży taka bajka:
"Działo się to w takich czasach, kiedy wszystkie zwierzęta żyły ze sobą w wielkiej zgodzie. Potrafiły też mówić ludzkim głosem. A więc było to dawno, bardzo dawno temu. Historyjka, którą za chwilę przeczytacie, wydarzyła się w buszu. W samym środku dzikiego buszu żyła świnka o imieniu Pongi. Była naprawdę malutka i miała różową, delikatną skórkę. Wyglądała jak zabawka. Inne zwierzęta bardzo ją lubiły i opiekowały się nią. Jedno przez drugie prześcigało się w okazywaniu jej swojej sympatii. Znosiły jej ulubione przysmaki.
– Pongi, mam dla ciebie orzeszki. Przyniosłem je z dalekich stron – mówiąc to rajski ptak z dumą wystawiał pierś i majestatycznie rozkładał długi ogon.
– A ja mam dla ciebie dzikie banany. Lubisz je, prawda? – puszył się kazuar.
– Bardzo wam dziękuję, drodzy przyjaciele. Przykro mi, ale ja nie mam nic, co mogłabym wam ofiarować – odpowiadała zakłopotana świnka.
– Niczego też od ciebie nie oczekujemy. Jesteś przecież malutka, a my bardzo cię kochamy. Chcemy się tobą opiekować. Chodźmy się razem bawić – prosiły.
Świnka chętnie na to przystawała. Do zabawy przyłączały się wszelkie inne leśne stworzenia – dziobaki, kolorowe papugi... Było naprawdę miło i wesoło.
I tak beztrosko płynęły dni i miesiące... Z czasem jednak mała Pongi wyrosła. Jej delikatna, różowa skórka stała się teraz szorstka i przybrała brudnoszary kolor. Nie była już tak piękna jak kiedyś. Teraz z każdym dniem ubywało jej przyjaciół. Aż w końcu została sama. Nikt nie miał dla niej czasu, nikt jej nic nie przynosił, nawet wtedy, gdy była głodna. Świnka poczuła się odrzucona i samotna. Chodziła smutna i zamyślona. Tęskniła za prawdziwym przyjacielem – takim, dla którego nie będzie ważny jej wygląd. Niestety, nikogo takiego nie było w pobliżu. Postanowiła więc uciec gdzieś daleko.
Pewnego dnia, nie oglądając się za siebie, ruszyła w drogę. Z trudem przedzierała się przez bujne zarośla, raniła boki, opadała z sił, ale wciąż szła do przodu. Wierzyła, że gdzieś daleko czeka na nią prawdziwy przyjaciel. W końcu jej marzenie się spełniło. Po wielu dniach trudnej wędrówki, zupełnie wyczerpana, znalazła się na polanie, na której stała mała chatka, z której wyszedł człowiek.
– A cóż to za stworzenie? Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego – powiedział na widok świnki. – Jesteś trochę zaniedbana, ale jeśli zostaniesz ze mną, już ja się tobą zaopiekuję.
Mężczyzna ostrożnie wziął Pongi na ręce. Zaniósł do chaty, nakarmił i opatrzył rany. Świnka spojrzała na niego z wdzięcznością i pomyślała: „Tak, to jest on, mój przyjaciel”. Od tamtej pory minęło wiele, wiele czasu, ale dla Papuasów świnie wciąż są największym skarbem. Troszczą się o nie jak o członków rodziny. Nawet najmniejsza świnka ma swoje imię i – choć wszystkie biegają razem – każdy doskonale wie, która do kogo należy."
Cztery morały z bajki:
1) Przyjaciel lubi Cię bez względu na wszystko. Po prostu Cię lubi. Nie jest z Tobą tylko wtedy, kiedy jesteś na szczycie - jest też wtedy, kiedy go naprawdę potrzebujesz. I Ty też dbaj o niego.
2) Nawet jeżeli opadamy już z sił warto iść do przodu, bo u celu może się spełnić nasze marzenie.
3) Tu jest miejsce na Wasz morał. Zostawić go możecie w komentarzu pod spodem.
4) Czwartego morału nie ma, ale nie chciałam żeby wpis był za krótki.
Kurtyna.
piątek, 24 lipca 2015
Obudź w sobie dziecko.
Przypomina mi się pewien dialog z Poza ciszą Jonathana Carrolla. Brzmi on mniej więcej tak:
Zapytałam dziecko niosące świeczkę:
– Skąd pochodzi to światło?
Chłopczyk natychmiast ją zdmuchnął.
– Powiedz mi, dokąd teraz odeszło – odparł. – Wtedy ja powiem ci, skąd pochodzi.
Czy często wracacie do tych czasów kiedy byliście dziećmi? Bo przecież każdy z nas kiedyś nim był. Miał ulubioną lalkę czy ulubioną resorówkę, ulubione książeczki, piłkę, kolorowe kredki, kolorowankę. Świat wydawał się nam wtedy taki cudowny, taki ciekawy i taki… do zdobycia. Nasze życie było wtedy rozmarzone, rozbawione i co jest chyba naturalną u najmłodszych sprawą – kreatywne. Kolorowaliśmy świat i rozwijaliśmy się – stając się powoli człowiekiem, którego znamy teraz. Minęło bowiem kilka lat i nieszczęśliwie wydorośleliśmy. Do tego stopnia, że pod grubą skorupą doświadczeń i przeżyć czasami zapominamy, że cały czas jesteśmy tą samą osobą – że tkwi w nas tamto pełne optymizmu, ufności i nadziei dziecko. I może przyszła ta pora, żeby po trochu je z siebie wydobyć.
Optymizm i bezpieczeństwo.
To nie prawda, że dzieci nie mają problemów. Oczywiście, kłopoty, które wówczas mieliśmy teraz dla nas to pikuś, ale uwierzcie, że dla dziecka wcale takim pikusiem nie są. Moja babcia powtarza, że każdy ma problemy na swoją miarę. Dla Ciebie jest problemem kredyt mieszkaniowy, a dla dziecka to, że przegrał najładniejszą kulkę ze swojej kolekcji. I jest to dla niego tak samo ważne. Człowiek pamięta bardziej te lepsze chwile niż te gorsze, i może dlatego dzieciństwo do którego tak często wracamy myślami wydaje nam się jednym niekończącym się pasmem szczęścia. Jest jednak coś czym dziecko, którym byliśmy o wiele bardziej różni się od tej osoby, którą jesteśmy teraz. To nie problemy, ale jego podejście do nich i do świata. Dziecko podchodzi do świata z optymizmem i jest to chyba naturalne podejście, o ile sami nie spowodujemy u niego kompleksów czy nie obniżymy jego pewności siebie.
Ja chcę! Chcę sama! Zobaczysz, że mi się uda! Dobiegnę tam! A jak się przewrócisz? Nie przewrócę się! Chcę spróbować!
A my? Ile razy zrezygnowaliśmy, ze strachu? Ile razy nawet nie chcieliśmy spróbować? Czego się boisz? Najwyżej przewrócisz się i potłuczesz kolano. A potem wstaniesz.
Dzieciństwo kojarzy nam się też z bezpieczeństwem. Był ktoś, kto na nas uważał, dbał o nas, na kogo zawsze mogliśmy liczyć i nie musieliśmy się o nic martwić. To też trochę wyidealizowany obraz. Dzieci też się martwią o swoich rodziców. Mama jest smutna? Tata jest chory? Co się jej stało?
Jesteśmy dorośli i owszem, nikt już nie prowadzi za rączkę. Sami musimy o siebie zadbać. Ale to nie znaczy, że nie możemy sobie zapewnić pewnego poczucia bezpieczeństwa. Jak? Otaczajmy się pozytywnymi, dobrymi ludźmi. Takimi, na których możemy liczyć. Takimi, którzy, gdy przewrócimy się i zbijemy kolano pomogą nam wstać. I sami też pomagajmy. Niech złe fluidy idą precz! Kiedyś nie mogliśmy wybierać, teraz już tak!
Szaleństwo i radość. Niech nuda idzie w kąt!
O! Jedziemy nad jezioro! I zobacz biedronka! O kotek! Mogę pogłaskać? Karuzela! Pójdziemy na karuzelę?! A do parku? A na huśtawki? Pobawimy się w chowanego? Zrobimy zupę ze świerszczy? Poprzebieramy się w śmieszne stroje?! Pójdziemy do zoo?
Dzieci mają tysiąc pomysłów na sekundę. Chcę spróbować wszystkiego. Łakną świata. Chciałyby latać. Nie boją się karuzeli, za to boją się łaskotek, mimo że je lubią. I nie chcą się nudzić. Kiedy się nudzą to są nieszczęśliwe. Wolą być aktywne. I wcale nie chcą szybko chodzić spać.
A my? Czas nam przelatuje przez palce i łapiemy się na tym, że nie robimy po prostu nic. Niby fajnie jest odpoczywać, polenić się... ale wyobrażasz sobie cały dzień leżeć i nic nie robić? To niedobre. A kiedy zrobiliśmy coś szalonego? Kiedy poszliśmy do zoo albo na huśtawkę? Kiedy robiliśmy coś co lubimy? To też odpręża. Kiedy cieszyliśmy się z małych rzeczy? Smak lodów? Słońce za oknem? Motylek?
Rozwój i kreatywność.
Dzieci się rozwijają. I chcą się rozwijać. Mają bogatą wyobraźnię i chętnie z niej korzystają. Dzieci lubią słuchać. Czytać. Opowiadają historie. I mają głód wiedzy: jak to się robi? A skąd to się wzięło? A co to jest?
Pasja to coś pięknego. Coś co uszczęśliwia. Zadbajmy o siebie. Żebyśmy nie stali w miejscu. Żebyśmy cały czas szli na przód. Byli codziennie o krok dalej. Doskonalmy się, to zawsze się przyda. Dla siebie. Będzie nam się lepiej żyło.
Marzenia i poczucie humoru.
Zauważyliście, że najmniejsi są czasami ogromne zabawni? I uwielbiają też ludzi z poczuciem humoru i dystansem do siebie? Do życia trzeba tak właśnie podchodzić. Ale nie z humorem sztucznym i wymuszonym. Bądźmy sobą. Nie bójmy się śmiać. Przestańmy chodzić wiecznie skwaszeni, śmiejmy się z samych siebie. Podchodźmy do życia z uśmiechem. Nie można być wiecznie poważnym. Dzieci to wiedzą.
Marzenia piękna rzecz. Szkoda tylko, że tak się ich boimy. Że się nie uda. Że to nie dla nas. Że nie mamy możliwości. Ilu z Was chciało być strażakiem, kosmonautą albo księdzem? Mój Marcin jak był mały chciał zostać emerytem. I jak dotąd nie ustaje w staraniach! Warto marzyć. I spełniać te marzenia. Pamiętacie, jak kiedyś wierzyliśmy, że nam się uda? I gdzie te marzenia? Gdzie ta wiara? Pozbawiają nas ich świat i ludzie?
Nigdy, ale to nigdy nie daj sobie wmówić, że czegoś nie możesz. Nigdy, bo jeszcze w to uwierzysz. Weź kartkę. Zapisz swoje marzenie na kartce. Pod spodem zrób tabelkę. W jednej kolumnie wypisz sobie dni tygodnia: poniedziałek, wtorek, środa... W drugiej wpisuj co danego dnia możesz zrobić żeby być o krok bliżej do osiągnięcia celu. I codziennie to rób. A po wykonaniu zadania skreślaj. Małymi kroczkami, ale do wielkich celów. Tak jest o wiele łatwiej!
Szczerość.
Dzieci do pewnego czasu w ogóle nie potrafią kłamać. Dzieci nie są fałszywe. Mówią co myślą. Jak im się coś nie podoba, to powiedzą Ci to prosto w oczy. Nie obgadują Cię za plecami. Otwarcie wyrażają swoją złość. Nie robią słodkich min, żeby się komuś przypodobać (chyba, że chodzi o słodycze, ale to się nie liczy). Nie boją się też chwalić, jak coś im się podoba. Konflikty dzieci, to konflikty otwarte. Bez ukrytego jadu i hipokryzji. Dzieci nie szufladkują ludzi po stanie ich portfela, po konotacjach rodzinnych, po tym kim są rodzice danego człowieka. Nie obchodzi je jaki uniwersytet skończyłaś.
Dzieci to my. Tylko trochę później. Ta mała dziewczynka w białej sukience czy tan słodki łobuz w krótkich portkach, gdzieś tam w Tobie tkwi. Trochę urośli, przytyli, zmieniły im się rysy twarzy. Więcej rzeczy lubią. Ukształtowało ich środowisko i ludzie, z którymi obecnie mają do czynienia. Powłoka inna, ale rdzeń zawsze będzie ten sam. Od czegoś się zaczęło i ten początek w Tobie jest. Wydobądź, więc to co najlepsze. Bez wahania. Na nowo odkryj w sobie dziecko.
I nie pozwól żeby to światło, światło z tej świeczki niesione przez Ciebie kiedyś, żeby ono kiedykolwiek odeszło. Nie pozwól.
– Skąd pochodzi to światło?
Chłopczyk natychmiast ją zdmuchnął.
– Powiedz mi, dokąd teraz odeszło – odparł. – Wtedy ja powiem ci, skąd pochodzi.
Czy często wracacie do tych czasów kiedy byliście dziećmi? Bo przecież każdy z nas kiedyś nim był. Miał ulubioną lalkę czy ulubioną resorówkę, ulubione książeczki, piłkę, kolorowe kredki, kolorowankę. Świat wydawał się nam wtedy taki cudowny, taki ciekawy i taki… do zdobycia. Nasze życie było wtedy rozmarzone, rozbawione i co jest chyba naturalną u najmłodszych sprawą – kreatywne. Kolorowaliśmy świat i rozwijaliśmy się – stając się powoli człowiekiem, którego znamy teraz. Minęło bowiem kilka lat i nieszczęśliwie wydorośleliśmy. Do tego stopnia, że pod grubą skorupą doświadczeń i przeżyć czasami zapominamy, że cały czas jesteśmy tą samą osobą – że tkwi w nas tamto pełne optymizmu, ufności i nadziei dziecko. I może przyszła ta pora, żeby po trochu je z siebie wydobyć.
Optymizm i bezpieczeństwo.
To nie prawda, że dzieci nie mają problemów. Oczywiście, kłopoty, które wówczas mieliśmy teraz dla nas to pikuś, ale uwierzcie, że dla dziecka wcale takim pikusiem nie są. Moja babcia powtarza, że każdy ma problemy na swoją miarę. Dla Ciebie jest problemem kredyt mieszkaniowy, a dla dziecka to, że przegrał najładniejszą kulkę ze swojej kolekcji. I jest to dla niego tak samo ważne. Człowiek pamięta bardziej te lepsze chwile niż te gorsze, i może dlatego dzieciństwo do którego tak często wracamy myślami wydaje nam się jednym niekończącym się pasmem szczęścia. Jest jednak coś czym dziecko, którym byliśmy o wiele bardziej różni się od tej osoby, którą jesteśmy teraz. To nie problemy, ale jego podejście do nich i do świata. Dziecko podchodzi do świata z optymizmem i jest to chyba naturalne podejście, o ile sami nie spowodujemy u niego kompleksów czy nie obniżymy jego pewności siebie.
Ja chcę! Chcę sama! Zobaczysz, że mi się uda! Dobiegnę tam! A jak się przewrócisz? Nie przewrócę się! Chcę spróbować!
A my? Ile razy zrezygnowaliśmy, ze strachu? Ile razy nawet nie chcieliśmy spróbować? Czego się boisz? Najwyżej przewrócisz się i potłuczesz kolano. A potem wstaniesz.
Dzieciństwo kojarzy nam się też z bezpieczeństwem. Był ktoś, kto na nas uważał, dbał o nas, na kogo zawsze mogliśmy liczyć i nie musieliśmy się o nic martwić. To też trochę wyidealizowany obraz. Dzieci też się martwią o swoich rodziców. Mama jest smutna? Tata jest chory? Co się jej stało?
Jesteśmy dorośli i owszem, nikt już nie prowadzi za rączkę. Sami musimy o siebie zadbać. Ale to nie znaczy, że nie możemy sobie zapewnić pewnego poczucia bezpieczeństwa. Jak? Otaczajmy się pozytywnymi, dobrymi ludźmi. Takimi, na których możemy liczyć. Takimi, którzy, gdy przewrócimy się i zbijemy kolano pomogą nam wstać. I sami też pomagajmy. Niech złe fluidy idą precz! Kiedyś nie mogliśmy wybierać, teraz już tak!
Szaleństwo i radość. Niech nuda idzie w kąt!
O! Jedziemy nad jezioro! I zobacz biedronka! O kotek! Mogę pogłaskać? Karuzela! Pójdziemy na karuzelę?! A do parku? A na huśtawki? Pobawimy się w chowanego? Zrobimy zupę ze świerszczy? Poprzebieramy się w śmieszne stroje?! Pójdziemy do zoo?
Dzieci mają tysiąc pomysłów na sekundę. Chcę spróbować wszystkiego. Łakną świata. Chciałyby latać. Nie boją się karuzeli, za to boją się łaskotek, mimo że je lubią. I nie chcą się nudzić. Kiedy się nudzą to są nieszczęśliwe. Wolą być aktywne. I wcale nie chcą szybko chodzić spać.
A my? Czas nam przelatuje przez palce i łapiemy się na tym, że nie robimy po prostu nic. Niby fajnie jest odpoczywać, polenić się... ale wyobrażasz sobie cały dzień leżeć i nic nie robić? To niedobre. A kiedy zrobiliśmy coś szalonego? Kiedy poszliśmy do zoo albo na huśtawkę? Kiedy robiliśmy coś co lubimy? To też odpręża. Kiedy cieszyliśmy się z małych rzeczy? Smak lodów? Słońce za oknem? Motylek?
Rozwój i kreatywność.
Dzieci się rozwijają. I chcą się rozwijać. Mają bogatą wyobraźnię i chętnie z niej korzystają. Dzieci lubią słuchać. Czytać. Opowiadają historie. I mają głód wiedzy: jak to się robi? A skąd to się wzięło? A co to jest?
Pasja to coś pięknego. Coś co uszczęśliwia. Zadbajmy o siebie. Żebyśmy nie stali w miejscu. Żebyśmy cały czas szli na przód. Byli codziennie o krok dalej. Doskonalmy się, to zawsze się przyda. Dla siebie. Będzie nam się lepiej żyło.
Marzenia i poczucie humoru.
Zauważyliście, że najmniejsi są czasami ogromne zabawni? I uwielbiają też ludzi z poczuciem humoru i dystansem do siebie? Do życia trzeba tak właśnie podchodzić. Ale nie z humorem sztucznym i wymuszonym. Bądźmy sobą. Nie bójmy się śmiać. Przestańmy chodzić wiecznie skwaszeni, śmiejmy się z samych siebie. Podchodźmy do życia z uśmiechem. Nie można być wiecznie poważnym. Dzieci to wiedzą.
Marzenia piękna rzecz. Szkoda tylko, że tak się ich boimy. Że się nie uda. Że to nie dla nas. Że nie mamy możliwości. Ilu z Was chciało być strażakiem, kosmonautą albo księdzem? Mój Marcin jak był mały chciał zostać emerytem. I jak dotąd nie ustaje w staraniach! Warto marzyć. I spełniać te marzenia. Pamiętacie, jak kiedyś wierzyliśmy, że nam się uda? I gdzie te marzenia? Gdzie ta wiara? Pozbawiają nas ich świat i ludzie?
Nigdy, ale to nigdy nie daj sobie wmówić, że czegoś nie możesz. Nigdy, bo jeszcze w to uwierzysz. Weź kartkę. Zapisz swoje marzenie na kartce. Pod spodem zrób tabelkę. W jednej kolumnie wypisz sobie dni tygodnia: poniedziałek, wtorek, środa... W drugiej wpisuj co danego dnia możesz zrobić żeby być o krok bliżej do osiągnięcia celu. I codziennie to rób. A po wykonaniu zadania skreślaj. Małymi kroczkami, ale do wielkich celów. Tak jest o wiele łatwiej!
Szczerość.
Dzieci do pewnego czasu w ogóle nie potrafią kłamać. Dzieci nie są fałszywe. Mówią co myślą. Jak im się coś nie podoba, to powiedzą Ci to prosto w oczy. Nie obgadują Cię za plecami. Otwarcie wyrażają swoją złość. Nie robią słodkich min, żeby się komuś przypodobać (chyba, że chodzi o słodycze, ale to się nie liczy). Nie boją się też chwalić, jak coś im się podoba. Konflikty dzieci, to konflikty otwarte. Bez ukrytego jadu i hipokryzji. Dzieci nie szufladkują ludzi po stanie ich portfela, po konotacjach rodzinnych, po tym kim są rodzice danego człowieka. Nie obchodzi je jaki uniwersytet skończyłaś.
Dzieci to my. Tylko trochę później. Ta mała dziewczynka w białej sukience czy tan słodki łobuz w krótkich portkach, gdzieś tam w Tobie tkwi. Trochę urośli, przytyli, zmieniły im się rysy twarzy. Więcej rzeczy lubią. Ukształtowało ich środowisko i ludzie, z którymi obecnie mają do czynienia. Powłoka inna, ale rdzeń zawsze będzie ten sam. Od czegoś się zaczęło i ten początek w Tobie jest. Wydobądź, więc to co najlepsze. Bez wahania. Na nowo odkryj w sobie dziecko.
I nie pozwól żeby to światło, światło z tej świeczki niesione przez Ciebie kiedyś, żeby ono kiedykolwiek odeszło. Nie pozwól.
poniedziałek, 20 lipca 2015
Dobry film nie jest zły. Przegląd wkurzonego konesera.
Nawet w wakacje zdarza się, że są takie dni, kiedy za oknem hula wichura, deszcz leje się z nieba aż szaro i w dodatku jest niedziela, właściwie to końcówka niedzieli, a Tobie do głowy przychodzi nagle błyskotliwa, aczkolwiek smutna myśl, że jutro już jest poniedziałek i kończy się weekendowe rumakowanie. Tak też stało się i wczoraj. Żeby zlikwidować pierwsze oznaki nadchodzącej rozpaczy postanowiliśmy z Marcinem, (a i kot się przyłączył) obejrzeć sobie jakiś film. I tu zaczął się dylemat. Bo to, że jakiś - to przecież nie znaczy, że byle jaki.
Sztuka albo biznes.
Często spotykam się z opiniami, że kino to nie sztuka. Film to rozrywka, w dodatku straszny zjadacz czasu. Wymyślone historyjki, nie wnoszące nic do naszego życia. Półtorej albo dwie godziny nudy lub zupełnego ogłupienia.
Możecie uwierzyć albo nie, ale w pierwszym odruchu przysłowiowy nóż mi się w kieszeni otwiera i opętują mnie uczucia, które muszą być podobne do uczuć lwicy broniącej swoich lwiątek. Jestem wtedy wkurzonym koneserem. Po odliczeniu do 10-ciu od przodu i do 10 od tyłu jeżeli nie pomaga, liczę do 100. A potem wyciągam ułamki. Mnożę. Dzielę. I zagryzam zęby. A potem myślę sobie jednak, że w sumie to Ci ludzie mają przecież rację. Po części.
Jakiś czas temu na stronie radiowej trójki przeczytałam takie oto zdanie, że dla Europejczyków kino jest sztuką, w Ameryce to biznes. Jest to oczywiście zbyt wielka generalizacja, bo i w kinie amerykańskim nie brak filmów dobrych a nawet bardzo dobrych, ale myślę, że podział jest jak najbardziej odpowiedni - i nie oszukujmy się, większość filmów, z którymi spotykamy się na co dzień w wielkich kinach realizowanych jest po to tylko, żeby wbić się w gusta jak największej masy ludzi, żeby przynieść zysk. Filmy robione z wielkim rozmachem, ze znanymi aktorami i z coraz bardziej wymyślnymi efektami. A my idziemy na to jak pokorne owieczki. Odgrzewanie starych kotletów jak remake Koszmaru z Ulicy Wiązów. Im więcej krwi, akcji, wzruszeń opartych na tych samych schematach, tym lepiej. Co więcej, my czasami doskonale wiemy, jak film się potoczy albo nawet jak się skończy. Typowe horrory, gdzie z całej grupy osób przeżywa jedna, a potwór mimo wszystko do końca nie zostaje uśmiercony, bo a nuż uda się nakręcić jeszcze ze trzy kontynuacje. Romantyczne filmy, gdzie są wzloty i upadki, ale miłość i tak wygrywa i wszystko kończy się ślubem. Kryminały, gdzie zawsze mordercą jest lokaj.
Nie każdy horror jest jednak bez sensu i nie każdy romans głupi. Wiecie, jest też kino inne - gdzie kino jest sztuką, a reżyser prawdziwym artystą. Kino, o którym słyszy się raczej rzadko, filmy, które migną nam może w jakimś kinie studyjnym, o których istnieniu nawet czasami nie wiemy, bo najzwyczajniej w świecie nie słyszy się o nich.
Dobre kino to nie tylko nowości, chociaż to w większości właśnie je oglądamy. Klasyki, mimo tego, że przecież uniwersalne, będące istotnymi cegiełkami w historii kina, odchodzą w zapomnienie. Mówimy: filmy są słabe, to tylko pusta rozrywka. To nie to samo co teatr, nie to samo co książka. Oczywiście, że nie - bo to całkiem odrębna sztuka i tu w ogóle nie powinno być żadnego porównania. Film też powinniśmy potraktować poważnie.
Czy trzeba wybierać?
Zdradzę wam pewną tajemnicę. Jesteśmy zmienni. Rozwijamy się bardziej niż najdłuższy reklamowany papier toaletowy. Nawet jak tego nie zauważamy. Mam na to dowody - to proste. Obejrzyj sobie bajkę z dzieciństwa, która wydawała Ci się mistrzostwem świata i wydawała się trwać w nieskończoność. Tak, jesteśmy sentymentalni i oczywiście dalej nam się podoba, ale to już mimo wszystko nie nasz poziom. Teraz wolimy coś innego.
Tak samo jest ze sztuką. Ze sztuką można wspiąć się naprawdę wysoko. Coś co oglądałeś miesiąc temu nie wydaje Ci się już wcale takie wspaniałe, kiedy obejrzysz coś lepszego. Nagle zaczynasz wychwytywać schematy, zwracasz uwagę nie tylko na ładną buzię Leonarda, ale na zupełnie inne szczegóły - pod jakim kątem musiała być ustawiona kamera żeby uchwycić taką scenę, jak zmontowany został film, jak muzyka wpływa na nastrój.
Jest jednak jedno ale...
Jest poniedziałek. Wracamy o nieludzkiej porze z pracy zmęczeni jak koń po westernie dźwigając ze sobą toboły zakupów, na obiad, a właściwie już kolację, którą trzeba jeszcze zrobić. Klienci latali jak opętani, okazuje się, że szef nie jest aż do takiego stopnia pokrewną duszą, żeby dać Ci podwyżkę, a na dodatek jutro kończy się termin projektu. Na stole leży stos niezapłaconych jeszcze rachunków i na to wszystko chwyta Cię przeziębienie. I wtedy może to nie być jednak najlepszy czas na La Stradę Felliniego, Wesele Smarzowskiego czy nawet Obywatela Kane'a.
Jest czas na obiad i jest czas na deser. Nikt nie każe nam przecież wybierać tylko jednego. Doskonale rozumiem potrzebę odmóżdżenia się, bo są takie momenty, że nie czas i miejsce na sztukę. Są takie momenty, kiedy zamiast Kieślowskiego może lepiej obejrzeć Z archiwum X.
Nie chodzi tutaj o to... Chodzi raczej o to, żebyśmy znaleźli też czas na coś nowego. Innego. Ambitniejszego. Nie rezygnować od razu. Chociaż spróbować. Dać sobie szansę. Wytężmy trochę szare komórki. To nie boli. Owszem może się okazać, że film do którego się tak długo przymierzaliśmy może okazać się szajsem, ale może też okazać się, że znaleźliśmy prawdziwą perłę. I może się zdarzyć, że ten film który obejrzysz będzie miał to coś. Może się okazać, że po jakimś czasie zapomnisz jego tytuł, zapomnisz o czym był - ale tego czegoś nie zapomnisz.
W tej telewizji nic nie ma!
Guzik prawda. Czasami zdarza się znaleźć coś dobrego, tylko trzeba być sprytnym. Monitoruję program już na kilka dni przed. Sprawdzam filmy. Uwielbiam programy AleKino+ i TVP Kultura - można tam znaleźć czasami prawdziwe perełki. Niestety dobre filmy lecą zwykle o kosmicznych porach, wtedy gdy przeciętny Kowalski już śpi, albo je pierwsze śniadanie w pracy - ale sprytni i z tym sobie poradzą, bo technika idzie do przodu i teraz już można wszystko samo zaprogramować tak, żeby się nagrało, kiedy nas nie ma.
Jeżeli lubicie kino, to wybierzcie się czasami do kina studyjnego, gdzie jeszcze nawet w tych czasach pachnie prawdziwym filmem bardziej niż popcornem i gdzie rzadko można natrafić na grono rozchichotanych obściskujących się małolatów, którzy wcale nie przyszli tak naprawdę nic oglądać. Kino studyjne jest też często o wiele tańsze. Do Toruniaków - zajrzyjcie do Kina CSW. Cykle "Kinodanie" czy też "W starym kinie" kosztują piątaka (słownie: pięć złotych), a filmy rewelacyjne.
Wspólne filmowanie ze znajomymi to też super sprawa. Jeżeli film jest ciekawy, to temat po nim do dyskusji na pewno się znajdzie. Kiedyś miałam nawet pomysł na zrobienie u nas czegoś takiego jak "filmowe czwartki" ale niestety ludzie jakoś nie mogli się zgrać i sprawa jakoś się rozeszła. Może jeszcze kiedyś do tego wrócę.
Zostań koneserem.
A na koniec... Chciałam Wam przedstawić kilka moich propozycji. Może i to Was zainspiruje. Nie, nie przedstawiam tutaj wcale najlepszych filmów według mnie - chciałam zaprezentować Wam po prostu filmy, które są raczej mało nagłośnione, nie są schematyczne, czasami są trudne i ciężkie do przebrnięcia, a czasami można się w nich nieprzytomnie zakochać od pierwszego kadru. Nie będę tu też dawać jakichś recenzji - wrzucę Wam krótki opis i może dodam jedno, dwa zdania od siebie. Ja chciałabym natomiast dowiedzieć się czy te filmy znacie i co o nich myślicie? A może Wy moglibyście polecić mi coś nietuzinkowego, nowego, innego niż wszystkie inne lub po prostu wartościowego? Każdy film z pewnością obejrzę. Nawet jak nie będzie w moim guście - bo żeby coś krytykować trzeba to przecież dobrze poznać! Gdyby, ktoś skusił się na obejrzenie jakiegoś filmu z tej listy - bardzo proszę o komentarz albo jakieś info - jestem ciekawa reakcji, zarówno tych na plus jak i minus.
Zygmunt Kałużyński powiedział kiedyś, że kino, bez względu na to czy chce być bajką, czy ambicją jest przede wszystkim magią i według tego trzeba je oceniać . Niech więc ten czas przed ekranem będzie magią. Udanego seansu!
Przegląd wkurzonego konesera.
"Niebiańskie żony Łąkowych Maryjczyków" reżyseria: Akeksey Fedrochenko, 2012.
![]() |
Zdjęcie pochodzi ze strony filmweb.pl |
Reżyser ALEKSIEJ FEDORCZENKA w 26 nowelach stworzył niezwykły poemat na temat wymierającej kultury Maryjczyków. Bohaterką każdej części jest kobieta, której imię zaczyna się na literę "O" -symbol symetrii. Jak napisał w recenzji dla Filmweb.pl Michał Walkiewicz: Brzmi to wszystko bardzo poważnie, ale z perspektywy widza z innego kręgu kulturowego poważne oczywiście nie jest: kobiety spółkują tu z wiatrem, śpiewające ptactwo wije gniazda w waginach, leśny duch domaga się seksu z chłopem, a zombie w kreszowym dresie zostaje odprawiony przez pana dzielnicowego. Jest nawet taniec w kisielu, polowanie na strzygi z dwururką oraz iście montypythonowska zaduma nad kawałkiem pasztetu.
"Cezar musi umrzeć", reżyseria: Paolo Taviani, Vitto Taviani, 2012.
![]() |
Zdjęcie pochodzi ze strony filmweb.pl |
Nagrodzony Złotym Niedźwiedziem na festiwalu w Berlinie "Cezar musi umrzeć" to ostatni jak dotąd film braci PAOLA i VITTORIA TAVIANICH, włoskich reżyserów, z których dziś każdy ma ponad 80 lat. W Rebibbii, rzymskim więzieniu o zaostrzonym rygorze, jest wystawiany wielki dramat Williama Szekspira "Juliusz Cezar". W sztuce grają więźniowie - złodzieje, mordercy i członkowie mafii. Żeby znaleźć się na scenie, przechodzą casting prowadzony przez włoskiego reżysera teatralnego Fabio Cavallego, autora więziennego eksperymentu, którego celem jest resocjalizacja.
"Drzewo", reżyseria: Julie Bertuccelli, 2010.
![]() |
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
Gdzieś w Australii Dawn, Peter oraz czwórka ich dzieci prowadzą szczęśliwe życie w cieniu olbrzymiego figowca. W momencie gdy Peter nagle umiera, każdy z członków rodziny próbuje odnaleźć własny sposób na odnalezienie się w nowej sytuacji. Ośmioletnia Simone wierzy, że dusza jej ojca żyje w wielkim drzewie.
"Córka studniarza", reżyseria: Daniel Auteuil, 2011.
![]() | ||||
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
Lata 30. w Prowansji. Budowniczy studni i owdowiały ojciec pięciu córek, Pascal Amoretti (Daniel Auteuil), ciężko pracuje przy kolejnej budowie. Młodszymi córkami oraz domem opiekuje się najstarsza, której dzieciństwo upłynęło pod opieką bogatej, bezdzietnej damy w Paryżu. Gdy zmarła matka, Patricia (Astrid Berges-Frisbey), powróciła do rodzinnego domu na francuską prowincję, jednak ze względu na swoje wychowanie zarówno manierami, aspiracjami, jak i słownictwem odstaje od miejscowych. Ojciec chciałby wydać osiemnastolatkę za swojego pomocnika, sporo starszego od niej Félipe'a (Kad Merad). Na nieszczęście ojca Patricia poznaje młodego lotnika oraz syna okolicznego sklepikarza, Jaquesa Mazela (Nicolas Duvauchelle).
"Amador", reżyseria: Fernardo Leon de Aranoa, 2010.
![]() |
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
Marcela jest młodą kobietą w finansowym dołku, która nie powiedziała jeszcze nikomu, że jest w ciąży. Kiedy więc znajduje nową pracę jest wniebowzięta. Marcela podejmuje się opieki nad Amadorem, starszym, przykutym do łóżka mężczyzną, którego rodzina wyjechała na wakacje. Amador szybko odkrywa sekret dziewczyny i być może dlatego rodzi się między nimi pewna, oparta na cyklu życia i śmierci, więź.
"Mary i Max", reżyseria: Adam Elliot, 2009.
![]() | |||
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
"Pieśń wróbli", reżyseria: Majid Majidi, 2008.
![]() |
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
Karim (Mohammad Amir Naji), Irańczyk w średnim wieku, głowa rodziny, pracuje na strusiej fermie. Jego spokojne życie zakłóca ucieczka jednego z ptaków. Karim rozpaczliwie próbuje go znaleźć, ale spłoszony struś nie daje się nabrać na żadne podstępy. Mężczyzna wie, że jeśli nie złapie uciekiniera, jego dni na fermie są policzone. Tymczasem w pełnym dzieci domu również wydarza się wypadek: najstarsza córka Karima podczas zabawy z rodzeństwem psuje swój aparat słuchowy, bez którego nie może zdawać egzaminów do miejskiej szkoły. Karim jedzie więc do miasta, żeby spróbować naprawić aparat. Nieoczekiwanie znajduje tam pomysł na nowe źródło utrzymania.
"Sierpniowe wieloryby", reżyseria Lindsay Anderson, 1987.
![]() |
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
"Czas pijanych koni", reżyseria: Bahman Ghobadi, 2000.
![]() |
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
"Maska", reżyseria: Peter Bogdanovich, 1985.
![]() | |||
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
"Johnny poszedł na wojnę", reżyseria: Dalton Trumbo, 1971.
![]() |
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
W wyniku eksplozji młody żołnierz traci na wojnie kończyny oraz twarz, a wraz z tym większość zmysłów. Jego mózg jednak, wbrew opinii lekarzy, funkcjonuje sprawnie.
"Czysta formalność", reżyseria: Giuseppe Tornatore, 1994.
![]() |
Fotografia pochodzi ze strony filmweb.pl |
Giuseppe Tornatore, który zasłynął nostalgicznym "Cinema Paradiso" opowiada historię, w której kryminalna zagadka tak naprawdę nie ma znaczenia - ważniejsza jest atmosfera rodem z Kafki, postawienie ważnych, egzystencjalno-metafizycznych pytań i brawurowy aktorski duet: Gérard Depardieu kontra Roman Polański.
A w ogóle polecam każdy jeden film tego reżysera!
I mały bonus…. Wiem, że na topie są i seriale. Jest taki serial, o którym można powiedzieć tylko jedno zdanie: Czyż to nie genialne? Jest jednak haczyk, jeżeli ktoś jeszcze nie czytał książki, niech się za to nie zabiera!
"Mistrz i Małgorzata", 2005.
![]() | |||||
Fatografia pochodzi ze strony filmweb.com |
Wszystkie opisy filmów pochodzą ze stron alekinoplus.pl i filmweb.pl
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Cieszę się, że tu dotarłeś. Rozgość się. Zaparz sobie herbatę. Jeżeli czytając te bzdety chociaż raz się uśmiechniesz że życie nie jest takie złe na jakie wygląda - to znaczy, że mi się udało. Jeżeli spodobało Ci się tu i czujesz niedosyt, możesz kliknąć w Zamiast burzy na facebooku, a ja w zamian będę Ci zapewniać jeszcze więcej rozrywki! A jeśli chcesz i mi sprawić przyjemność, będzie mi miło, jak zostawisz jakiś ślad po sobie.