poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Bądź inspiracją! - Wpis gościnny Marty



Nikt z nas nie jest samotną wyspą. To chyba wie się samo przez się. Na świecie obecnie żyje 7,3 miliarda ludzi. Nic dziwnego, że większość z nas ma więc kogoś, na kim się wzoruje. I tak dla niektórych z nas wzorem jest Leonardo Di Caprio, dla innych Curt Cobain, a jeszcze dla innych Matka Teresa. Po co jednak szukać tak daleko, kiedy wokół nas jest mnóstwo inspirujących osób? Poznajcie więc Martę, którą poznałam na studiach na filologii. Marta we wpisie gościnnym, pokrótce opowie Wam o swojej miłości do sportu. Inspirujcie się więc i korzystajcie!



Rozgrzewka:
 


Cześć, jestem Marta.
Skończyłam filologię Polska na UMK w Toruniu, jednak moja dalsza droga zawodowa potoczyła się zupełnie inaczej. Na początku studiów marzyłam o byciu nauczycielka, jednak udzielanie korepetycji trochę mnie zniechęciło do tego. Zaczęłam uczęszczać na fitness. Dokładnie pamiętam tę chwilę! Siedziałam szatni i, za sprawą  fajnie zbudowanej instruktorki, zaczęłam w głowie wyobrażać sobie siebie z umięśnionymi rękoma. Wiedziałam już, że zrobię wszystko, by tak wyglądać, ale też pójść o krok dalej. Gdy zdecydowałam się na kurs, wiele osób mi odradzało ten pomysł, bo "co to za zawód", "to obciach", "nie uda Ci się", "nie dasz rady". Paradoksalnie takie słowa jeszcze bardziej mnie zachęciły do tego, by spróbować.
Część główna

 
Po kursie musiałam się przełamać i zacząć swoje "występy przed publicznością". Nie ukrywam, że miałam z tym problem. Nerwy, trema. Ale mimo wszystko dążyłam do tego, żeby to przezwyciężać. Jednak to, że moja praca dawała mi niesamowitą radość i przyjemność, zawsze sprawiało, że potrafiłam zjednać sobie ludzi.
Jak ważne jest to, że robimy coś z uśmiechem! Radość, jaką czerpię ze sportu sprawiła, że objawy, podobno nieuleczalnej choroby tarczycy, z którą przyszło mi się zmagać ponad rok temu, zniknęły. Wyniki są wzorcowe. Znalazłam swój sposób na odstresowanie, upust nerwów i negatywnych emocji.


Każdy z nas ma w sobie potencjał. Każdy może go znaleźć. Pasja...potem może okazać się sposobem na życie.
Robiłam cały czas swoje. Szłam drogą, która mnie zainteresowała. Czasem to był marsz, czasem sprint, a czasem podjazd ;)


Choroba, z którą przyszło mi się zmagać, chciała skutecznie zniechęcić mnie do tego, co robię. Nie miałam kondycji, byłam ciągle śpiąca, zmęczona. Zaczęły się problemy z wagą - ciało zaczęło puchnąć, kilogramy zaczęły wzrastać. Ale starałam się nie załamywać. Chciałam z jednej strony wziąć wolne, żeby nikt nie widział mnie w takim stanie, z drugiej strony nie wiedziałam czy to kiedykolwiek ustąpi? Spróbowałam się nie załamywać, bo jeśli bym nie robiła tego, co kocham, wszystko inne straciłoby sens. Walka z chorobą i jej objawami nie byłaby skuteczna, teraz to wiem. Chciałam walczyć z nią, by odzyskać kondycję, sprawność, chęć do życia oraz figurę. Chociaż to właśnie figura była na pierwszym miejscu. Niestety. To bardzo okrutny zawód, jeśli chodzi o sylwetkę. Jest ciągła presja na sześciopak, wyrzeźbione ramiona. Bo jak to tak... Stoisz przed lustrem, obserwuje Cię grupa ludzi. Jest się ciągle poddawanym ocenie. To jest zarówno miłe, jak i męczące, bo presja.

Zachorujesz, zaczynasz tyć... Czyżby koniec pracy w zawodzie? Niekoniecznie.
Ja swoje mankamenty szybko zaczęłam ukrywać - długie, szerooookie spodnie i luźne koszulki. Część osób się zorientowała, że coś jest nie tak, a część wprost pytała czy ma gratulować potomka.
Dla mnie to było jak strzał w twarz, ale z czasem nauczyłam się o tym mówić. Bez ogródek. Nie zawsze ocena kogoś jest sprawiedliwa. Nie można wyciągać pochopnych wniosków.


Przeżyłam z moją tarczycą w świecie nieustannej presji na wygląd. Ale to dało mi znacznie więcej niż wolę walki i siłę. Dało mi inne spojrzenie na to, co robię i jak robię. Teraz odżywiam się zdrowo, bez presji i liczenia kalorii. Uważam, że wszystko jest dla ludzi. Jedzenie ma służyć zdrowiu, oraz temu żeby dawało siłę. Ma też być przyjemnością, ehh i tu znowu chyba to powinno być na pierwszym miejscu. Nie mam już depresji związanej z tym, że zjadłam coś, czego nie powinnam. Wcześniej nie potrafiłam zasnąć z tego powodu. Jednak ta cała tarczyca nie jest taka zła. Trzeba tylko ją oswoić... I sprawić żeby się dostosowała.




Cool Down

Cały czas robię swoje i życie otwiera przede mną nowe horyzonty i stanowiska pracy. Do przodu, cały czas do przodu.
Od roku pełnię funkcje menadżera fitness. I jest wspaniale!


Stretching

Cały czas staram się aby ludzie, którzy przychodzą na zajęcia, znaleźli to coś... Oderwanie się od kłopotów, przyjazne słowo, uśmiech, motywacje, a może i inspirację do jakiejś zmiany? Może to być zaczęcie aktywności fizycznej, zmiana odżywiania. Mam nadzieję, że też uda mi się kiedyś kogoś zainspirować do fitnessu, ćwiczeń, nowego stylu życia a może i nowego zawodu? A może to już się udało? :)
Mamy więcej siły, niż się nam wydaje.
Fitness otwiera teraz bardzo dużo perspektyw. Istnieją różne rodzaje zajęć. Jedne wycisną z nas siódme poty, inne zrelaksują...
Każdy znajdzie coś dla siebie, najważniejsze, żeby to była radocha a nie męczarnia!


Dziękuję za uwagę
Marta




Więcej Marty znajdziecie na facebooku: Marta Sułek - Fitness & Gym
A kim wy się inspirujecie?

czwartek, 27 sierpnia 2015

Pieprzona oaza spokoju.



Lato podobno zmierza ku końcowi. Patrząc na pogodę nie bardzo chce się w to wierzyć. Słońce świeci, ptaszek kwili... i koniec wakacji. Dzieci do szkoły, studenci niedługo na uczelnie, a inni do pracy. A im bliżej końca, to chciałoby się rzec: tym wszystko coraz bardziej wraca do normy. Bardzo nerwowej normy. Ogromnie stresującej. Wypoczęci, jesteśmy o wiele bardziej podatni na pęd. Owczy pęd. Beee, bee, be. I nawet nie widzimy, jak bardzo wkurzamy się o drobnostki i jak bardzo wkurzamy tym innych.

Każdy z nas zna na pewno takiego jednego, który ogólnie to udaje oazę spokoju. Spokojnie, damy radę. Nie ma się czym stresować. Jestem opanowanym człowiekiem i niczym się nie denerwuję. Problem? Jaki problem? Nie ma żadnego problemu. Jestem oazą spokoju, jestem oazą spokoju, jestem pieprzoną oazą spokoju kurde jego mać. Poker face, a jak coś go gryzie to woli zdusić to w sobie. Podobno właśnie od takiego zduszania w sobie emocji mężczyźni krócej żyją. I może nawet wyglądałoby to wszystko całkiem racjonalnie i można by uwierzyć, że to opanowanie jest rzeczywiste, a nie zwykłą ułudą, gdyby nie pakiet niefortunnych zdarzeń. Błahostek. Na przykład spada patelnia, robi się hałas i jest to znakomity powód do puszczenia całej wiązanki przekleństw i postawienia wszystkiego do góry nogami, zrobienia z tego tragedii, jakby świat miał się zaraz skończyć. Za długo pali się czerwone światło. Ten sąsiad z góry za głośno śpiewa, gada, oddycha.

Niespotykanie niezadowolony człowiek.

Nie mam nic do ludzi, którzy denerwują się w sytuacjach poważnych. Potrafię zrozumieć różne reakcje. Właściwie to ich podziwiam. Myślę, że o wiele lepiej jest może i czasem zachować się w stresie nawet głupio, ale wyrzucić go z siebie, pokonać i przez resztę czasu starać się po prostu zadowolonym z życia człowiekiem, który zamiast wkurzania się na niedomknięte drzwi, rozlaną herbatę czy inną zupełnie nieważną pierdołę widzi raczej dobre rzeczy. Tak jest zdrowiej. Bo jak Ty chcesz w życiu być szczęśliwym, kiedy wszystko Cię drażni? Kiedy jesteś jak czynny wulkan, który może lada chwila wybuchnąć ?

Znacie takie osoby, prawda? Wiecie czym to może się skończyć. Super biznesmen, ze spokojem załatwi sprawę za milion złotych na szczeblu światowym ze stoickim uśmiechem. Poważny, często nie potrafi okazać uczuć. Za to w domu dzieci przed nim uciekają, a żona boi się odezwać, żeby nie ryknął. Taki mały Neron.

W zasadzie nie wiesz, jak to się stało. Zaczęło się właściwie od błahostek, ale potem następuje już taki moment, kiedy nie potrafisz się z niczego cieszyć. Dziecko w Tobie umarło, umarł człowiek, który potrafi czuć, być zakochanym, szalonym, spontanicznym, zachwycać się. Zamiast tego w środku siedzi potwór, który zżera Cię od środka. Nawet jak widzisz problem, to już nie potrafisz go pokonać. Agresja wychodzi z Ciebie samoczynnie, chociaż tego nie chcesz. Na pytanie zatroskanej żony - odburkujesz. Wszystko Cię wkurza. Nic poważnego - głupoty, pierdoły wręcz. W dodatku towarzyszy temu niczym niezmącona rutyna - co dzień to samo, ten sam schemat dnia. Praca, obiad, wiadomości, film, prysznic i spać. Praca, obiad, wiadomości, film, prysznic, spać. Praca, obiad, wiadomości... stań i popatrz na to z boku. Zaciukać się można, co nie?

Kto z kim przystaje, taki się staje.

Jedną sprawą to jest być takim człowiekiem, a drugą jak działasz tym na innych. Reakcje mogą być różne, jedno jednak jest pewne - żadna z nich nie jest pozytywna. Bo tak czy inaczej, zniechęcasz do siebie ludzi. Po pierwsze, boją się Ciebie. Boją się Twoich reakcji. Skoro wścieka się o pierdołę, to jak się zachowa jak naprawdę coś się stanie? Gdyby to było jeszcze tylko jeden raz: zgasł Ci silnik, śpieszysz się, nie zdążysz na czas - ok, pewno większość z nas rzekłaby coś w rodzaju motyla noga czy kurza twarz - to naturalne - ale jeżeli Ty co chwila wściekasz się dosłownie o nic, to chyba jednak jest coś nie halo.
Po drugie: na pewno też nieraz w życiu słyszałeś, że niestety ale, kto z kim przystaje, taki się staje. Chcesz czy nie, ale działasz na innych i to bardzo mocno. Sam pomyśl, czy potrafiłbyś być zadowolny i szczęśliwy przebywając non stop z osobą sfrustrowaną na cały świat i okolice? Choćby człowiek nie wiem, jak się starał, to długo ze swoją wesołością i radością życia nie pociągnie. I tak właśnie mnożą się zgredy.



Czy to naprawdę aż taki kataklizm?

Mleko się rozlało. Szklanka rozbiła. Pies za głośno szczeknął, a kot ofutrzył Ci ulubiony sweter. Plama na koszuli. Faktycznie, tragedia, ale czy aż taka żeby marnować sobie i innym humor? Nie jesteś na tym świecie sam. A może zamiast tego, machnij na to ręką. I zrób coś, co poprawi Ci humor. Zaszalej. Kup sobie lody. Obejrzyj coś śmiesznego. Albo porozmawiaj z kimś o tym, co Cię naprawdę boli. I pomyśl, że to całe wkurzanie się o małe rzeczy nic jeszcze nigdy dobrego Ci nie przyniosło. Spójrz też na swoich bliskich - zadają wkurzające pytania, co? Nawiązujące do tematu, który chcesz wyrzucić z głowy? Tematu, którym codziennie się stresujesz. Po cichu. Wkurzają Cię. O i to jak.
Powiem Ci coś. Oni nie robią tego specjalnie. Martwią się o Ciebie. A może zaryzykuj i z nimi pogadaj? Nie musisz do cholery zostawać z tym wszystkim sam.

Uwolnij emocje. Uśmiechnij się.

No dobra, skoro już doszedłeś w swojej uroczej łepetynce, że może faktycznie, nie wszystko ostatnio było ok, to pewno teraz myślisz, jak temu zaradzić. Bo przecież chcesz być szczęśliwy. Nie musieć się martwić o tysiące drobiazgów. Każdy chce.
Przyszedł więc czas podsumowań. Czekasz może na gotową odpowiedź, co zrobić żeby to zmienić. Trochę Cię rozczaruję, bo to nie jest poradnik. A ja nie znam rozwiązania. Nie będę strugać wielkiego znawcy tematu, psychologii, motywacji czy czegoś tam jeszcze. Nie jestem specjalistą. Jestem zwykłą Anią, która lubi sobie od czasu do czasu popisać o tym, co jej w głowie siedzi.

Nie wiem czy Ci pomogę. Ale mogę powiedzieć Ci, jak ja radzę sobie ze stresem. Jak ja radzę sobie ze swoimi emocjami i z samą sobą. Masz to u mnie w gratisie.  A i trafiłeś na najlepszy czas, bo zaczął się dla mnie okres ogromnych zmian. Kto wie, czy nie największych w moim życiu, więc pisząc o stresie, raczej wiem o czym piszę. Co więc robię, kiedy to uczucie mnie dopada?

1. Gadam. *

Nienawidzę tej wady u siebie, ale tak już jest. Po pierwsze to mój odruch uspakajający - gadam, nie tylko o problemie, ale i o pierdołach. Mówię o tym, że zdarzyło się coś nie tak, mówię o tym co mnie boli, czego się boję, ale i o tym, że jak będziemy mieli kolejnego kota kiedyś, to chciałabym żeby nazywał się Szachrajek. Gadam. I wyrzucam z siebie wszystkie złe emocje, nie jestem z tym sama. I jest mi lepiej.

2. Pomocyyyy!!!! *

Nie musisz radzić sobie ze wszystkim sam. Nie bój się poprosić o pomoc. To nic złego. Nikomu tym nie zawrócisz głowy, nikomu się nie narzucisz. Razem zawsze bardziej uda się niż pojedynczo. I ja zawsze, zawsze sobie powtarzam: nie ma takiej sytuacji, z której nie ma żadnego wyjścia. Mam na przykład swojego Marcina albo swoją prywatną Olgę, którym zawszę mogę powiedzieć, co nie gra - wtedy siadamy i debatujemy - i mamy świadomość, że razem, z pomocą innych zawsze jakoś spadniemy na cztery łapy.

3. Rozgryzanie problemu. *

Powiedziałabym, że problem jest jak orzech, ale w sumie trochę bujda. Wtedy wystarczyłoby po prostu walnąć młotkiem (nie wiem, jak u Was, ale ja tak właśnie rozłupuję orzechy) i po sprawie. Niestety tak nie jest, więc rozgryzam to trochę inaczej - próbuję przewidzieć konsekwencje najgorszego scenariusza wydarzeń. Prosty przykład: egzamin. Wystarczy przeprowadzić z sobą odpowiedni monolog.

- A co będzie jak nie zdam?
- No to nie zdasz. Podejdziesz do poprawki.
- A jeżeli nie zdam poprawki? Uwalę rok.
- Najwyżej. Nie Ty pierwsza i nie Ty ostatnia. Świat się przez to nie zawali. Znajdziesz wtedy pracę, popracujesz a potem wrócisz na studia. To też jest dobre wyjście.

4. Zrób coś fajnego, coś dla siebie. *

Jakiś czas temu doszłam do jednego ważnego faktu. Życie nie polega tylko na zmartwieniach. Na wiecznym cierpieniu, wiecznym zabieganiu tylko o to, żeby kiedyś było dobrze. Życie toczy się też tu i teraz, więc wyciągnij z niego co najlepsze, zrób coś, co sprawi, że poczujesz się dobrze. Teraz. Jutra, o które tak walczysz może wcale nie być. Zrób coś co Cię uszczęśliwi, coś dla siebie. Nie odmawiaj sobie małej przyjemności. I uśmiechaj się. Nawet jeżeli zapomniałeś już jak to się robi i z początku będzie to trochę sztuczne i wymuszone. Świat jest cały czas taki sam. Zmienia się tylko nasze postrzeganie. A jak będziesz postrzegał wszystko bardziej pozytywnie, to i pozytywniej zrobi się w Twoim życiu.

5. Nie myśl za dużo. *

Nie wcale. Po prostu za dużo. Zacznij działać. I nie będziesz miał czasu się bać, stresować, gromadzić w sobie negatywnych emocji i warczeć na kogo popadnie.

Nie ważne jaki sposób znajdziesz, ważne żeby był skuteczny. Nie odbarwiajmy sobie życia, nie komplikujmy go sobie i innym. Może przyszedł wreszcie czas, żeby przekonać się, że ono wcale nie jest takie złe, jak nam się wydaje? Może ta jesień nie będzie płynęła pod znakiem corocznej jesiennej depresji? Może pora coś zmienić?

* Jeżeli czytają to jacyś mężczyźni: Achtung, achtung! Żaden ze sposobów nie sprawdza się u kobiet podczas okresu. Na zły humor kobiety, rzucanie talerzami i spazmatyczne płacze niestety nie ma skutecznego lekarstwa.




A wy? Macie jakieś skuteczne sposoby na stres, warczenie i buczenie?

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Wierzę w Ciebie.




Wiecie, zawsze myślałam, że najtrudniejszym co spotyka w życiu człowieka, największym demonem nas samych, największyą siłą, kierującą naszym życiem jest nasz strach. Strach, który towarzyszy nam od najmłodszych lat i nie opuszcza nas tak naprawdę nigdy. Nie wierzę, że istnieją ludzie, którzy niczego się nie boją. Nie wierzę, że jest na świecie człowiek, który chociaż raz nie trwał w tym stanie. Strach to bowiem też element człowieczeństwa - bardzo zresztą ważny i chyba  nieunikniony, a nawet potrzebny.

Zawsze wyobrażałam sobie, że nie ma nic gorszego niż ta bariera, która blokuje nas przed działaniem, paraliżuje, psuje humor, niesie zwątpienie we własne umiejętności. Zawsze myślałam, że nie ma nic gorszego niż trwać we własnym strachu - pozwolić, żeby stał się tak wielki, że to właśnie on zawładnie naszym życiem. Zawsze też myślałam, że największym wyzwaniem jest walczyć z tym wszystkim, stanąć twarzą w twarz ze swoim lękiem i stawiać mu opór. Pokonywać go. Zawsze myślałam, że to  właśnie jest prawdziwe życie.

Ale myliłam się. Myliłam się okrutnie, bo teraz już wiem, że są o wiele gorsze rzeczy niż własny strach, że są  rzeczy, z którymi o wiele ciężej się zmierzyć. Bo okazało się, że o wiele gorszym jest patrzeć na strach drugiej osoby, osoby którą kochamy, która jest częścią - bardzo ważną częścią naszego życia i której nie potrafimy w żaden sposób pomóc. Najgorsza bywa bezsilność.

To czasami jest tak, jak wyciąganie ręki do niewidomej osoby. Machamy jej dłonią przed nosem, staramy się ją złapać, ale ona tego nie widzi. Coś, co dla nas jest zupełnie jasne, proste i oczywiste dla niej jest spowite mrokiem. Znamy swoich przyjaciół, znamy swoich bliskich. Przebywamy z Nimi codziennie i widzimy ich problemy nawet, kiedy starają się je przed nami ukryć.

Są takie chwile w życiu, kiedy każdy z nas traci czasami grunt pod nogami. Coś się nie udaje, coś poszło może nie tak, jak trzeba, albo coś jest dla nas zupełnie nowe i sieje w nas wątpliwości. I wtedy tracimy pewność siebie. Zaczynamy  porównywać się do innych, ale tylko w jednym konkretnym punkcie. Zaczynamy wmawiać sobie, że jest z nami coś nie tak, że może jesteśmy trochę wybrakowani. Nie wiedzie nam się tak jak innym, nie mamy żadnych zasobów. Jesteśmy beznadziejni. On osiągnął to i to, zarabia więcej, jemu się już udało, a co ze mną? Jestem głupi, nie zasługuję na nic.

I wtedy zaczyna się to najgorsze. Bo patrzę na Ciebie i wiem, że to nieprawda. Mówię Ci to, ale jesteś głuchy. Macham przed Tobą wyciągniętą dłonią, ale nie chcesz mnie zobaczyć. Dopadł Cię strach, strach przed przyszłością, strach przed nowym. Chciałabym Ci powiedzieć, że strach niczego nie zmienia. Wiem, bo jestem znawcą w tej dziedzinie. Bo były czasy, kiedy bałam się wszystkiego - odezwać się głośniej przy innych,  mieć inne zdanie, rozpocząć coś nowego - czasy, kiedy bałam się zwykłego poniedziałku. Chciałabym Ci powiedzieć, że nawet jak Ci się coś nie uda, to świat się nie zawali. Że ta droga, którą kroczysz nie jest jedyną możliwą. Że jest tysiące dróg, tysiące wyjść. Że trzeba codziennie ryzykować. Że ja w Ciebie wierzę. Jestem tutaj. Nie bój się. Nie bój się walczyć, uda Ci się. Bo jeżeli upadniesz, to ja Cię podniosę. Jesteś ważny. Dla wielu osób.

Na stronie fb bloga Hope - Rozwój i Terapia  pojawił się dzisiaj taki cytat: Nie można zmusić ziarna do rozwoju i kiełkowania, można jedynie stworzyć warunki zezwalające na to, aby ziarno rozwinęło wszystkie tkwiące w nim możliwości.

Każdy strach ma jakąś granicę, jakiś punkt krytyczny. Strach znika, kiedy zaczynamy działać, działać tak intensywnie, że nie mamy czasu już o nim myśleć. Takimi punktami krytycznymi są też miłość i przyjaźń. Kiedy Twoje dziecko ma kłopoty, zapominasz o własnym strachu, jesteś w stanie go przełamać żeby mu pomóc.

Niektórych rzeczy nie zrobimy za innych. Ale możemy być ich wsparciem. Być obok. Przytrzymać, pomóc wstać po upadku. Takie wsparcie ma większą moc niż najlepsze teksty motywacyjne.

***

Jak już pisałam, przez najbliższe dwa miesiące może mnie tu być ciutkę mniej. Ale będę się starać, aby jednak za często tak się nie działo. Trochę się martwię, że jak zrobi się tu trochę ciszej przez jakiś czas, to o mnie zapomnicie.

Nie zapominajcie, dobrze? Bo bardzo Was lubię.  I to co tu robię, na zamiast burzy też.




czwartek, 20 sierpnia 2015

Czasami warto odpuścić



Znacie to, prawda? Cel. Cel. Cel. Bo zewsząd trąbią, że cele trzeba realizować za wszelką cenę. Dopinać wszystkiego. Dążyć do gwiazd. Pędzić przez życie i zaliczać je jeden po drugim. Odhaczyć, odhaczyć, odhaczyć. Na stronach traktujących o motywacji i organizacji huczy od takich haseł, jak:  Cele to wszystko, a reszta to otoczka.

Tak. Ja też jestem przekonana, że dążenie do zrealizowania swoich wytycznych, ciągły rozwój, wspinanie się po kolejnych szczeblach kariery jest oczywiście bardzo ważne i dzięki naszej ciężkiej pracy, jak najbardziej do osiągnięcia. Tak. Zgadzam się, że osiągnięcie celu to coś dużego, a zarazem wartościowego, coś co z pewnością wyróżnia nas na tle świata przyrody, jest jakimś wyznacznikiem naszej pozycji, naszego jestestwa. Wszystko to oczywiście i niepodważalnie prawda, ale jednak nie przeszkadza mi  to wcale a wcale jednocześnie uważać, że czasami rzeczą o wiele ważniejszą i trudniejszą od ślepego osiągania celu  jest móc go sobie po prostu darować. Nie jest to łatwe, bo przecież cały czas wpaja nam się - nie rezygnuj, walcz, idź do przodu. Koniecznie. Jednym słowem: cel, cel, cel.
Ale czy tak jest dobrze? Tak. Nie. A właściwie to i tak i nie. Bo są w życiu naprawdę takie sytuacje, kiedy warto odpuścić.

Za dużo na raz.

Ten przypadek mogłabym opisać Wam z zamkniętymi oczami. Bo kiedyś nieraz już było tak, że trochę przesadzałam z ilością zadań. Dwa lata kulturoznawstwa w rok, a do tego filologia, a co mi tam. Praca licencjacka, praca magisterska i praktyki w tym samym czasie? Wystarczy tylko pstryknąć palcami. Za mało, więc może jeszcze do tego dołożę sobie kurs radiowy - przyda się, nie przyda - pójdę. Pstryk, pstryk, pstryk. To nic, że w czwartek o tej samej godzinie miałam być w trzech miejscach na raz. Jak się chce to wszystko można ogarnąć, prawda? 24 godziny to dużo, więc wyznaczę sobie może z 500 zadań. I to też  nic, że biegałam potem z jęzorem do pasa, z paniką zalewałam wszystkich potokiem słów, a w głowie dzwonił mi alarm: nie zdążę, nie wyrobię się, jestem zmęczona. A gdy chociaż jedno miejsce z listy nie zostało zrealizowane - zaczynałam czuć się źle, a życie traciło wszelki sens. A jak życie traci sens, to przecież najbardziej sprawdzają się nowe zadania. Pstryk, pstryk, pstryk.

Opowiem Wam kiedyś, jakie combo przygotowałam sobie w tym roku. Ale jeszcze nie teraz. Teraz bowiem muszę po prostu kombinować, jak to wszystko porealizować. Jak już się dzieje, to niech się dzieje, nie będziemy się przecież rozdrabniać. Za to teraz opowiem Wam historię mojego wakacyjnego urlopu. Jak spędzać urlop, żeby nie wypocząć? Spokojnie, Ania wszystkiego Was nauczy.

Otóż zaczęło się od tego, że nadmiar obowiązków mnie zalewa. I od tego, że moja dobra wróżka o wdzięcznym imieniu Marcin, przekonała mnie, że jak sobie pozwolę na dwudniowy urlop, to przecież świat się nie zawali. Otworzyłam więc kalendarz i po długim przeliczaniu i główkowaniu, stwierdziłam, że tak - na dwa dni to chyba mogę sobie pozwolić,  reszta jest przeznaczona na inne cele, ale dwa dni... Napisałam do szefa, szef bez problemu wyraził zgodę i oto miałam (krótki, bo krótki, ale zawsze) urlop tylko dla siebie i tyyyyyyle planów. Muszę załatwić to i to. I jechać jeszcze tam. Wysprzątam mieszkanie, bo przy takim nawale zadań wygląda ostatnio tak, jakby przeszło przez nie tornado. I zrobię jeszcze tamto. I tamto. I jeszcze to.
Nie będzie to dla Was pewno nic odkrywczego jak napiszę, że wróciłam do pracy zmęczona jeszcze bardziej niż byłam przed urlopem. Zdążyłam tylko umyć i wyczyścić lodówkę, bo prawie  nie było mnie w mieszkaniu. Załatwiałam. Nogi mnie bolą od biegania do tu i do tam i skurcze łapią od zmęczenia. Jakbym miała z 80 lat. Z połową rzeczy oczywiście nie zdążyłam. Czuję się z tym paskudnie. A lista spraw stale się wydłuża. Klasyk.
I teraz Was ostrzegam: czasami naprawdę warto trochę odpuścić. Coś zrobić później. Nie brać na siebie aż tylu obowiązków na raz. Mieć chwilę dla siebie, choćby po to, żeby się uspokoić. Poprosić kogoś o pomoc.
Staram się zastopować. Bo owszem, jest dużo do roboty, ale powtarzam sobie, że nie można przecież dać się zwariować. Trzeba wyłuskać jakieś priorytety i na nich się skupić. I czasami po prostu na chwilkę się zatrzymać. Powoli. Spokojnie. I staram się nie dokładać już żadnego pstryk, pstryk, pstryk.

Po trupach do celu.

Znacie to prawda? Każdy zna takie osoby. Z ogromnym parciem na cel. Na osiągnięcie go za wszelką cenę. Bez względu na innych. Bez względu na okoliczności. Bez względu na konsekwencje. Prą przez życie jak taran, nie interesując się za bardzo, co zmietli po drodze. Owszem, w życiu trzeba być twardym, ale trzeba być też człowiekiem.
Wszędzie czytamy i słyszymy, że warto realizować własne marzenia - i ja jestem tego zdania, ale mało zwraca się uwagi na to, jak do tego celu dochodzić. I tak sobie myślę, że dobrze chyba by było w ogóle określić sobie jakąś swoją skalę ważności (każdy dla siebie) i odpowiedzieć sobie na parę pytań - czy ważniejsze jest dla mnie na przykład zarabiać miliony czy zarabiać trochę mniej, a mieć czas dla rodziny i własnych dzieci? Bo można postępować różnie. Na przykład: owszem, możesz  uznać w pracy najnowszy projekt za tylko swój, wchodzić w tyłek szefowi i szybko awansować, ale czy nie stracisz przez to zaufania i przyjaźni innych osób? Jak bardzo oni się dla Ciebie liczą? Co jest dla Ciebie ważniejsze? Czy ten cel jest aż tyle wart? A może warto jednak odpuścić?



Gra nie warta świeczki.

Jak pewnie zauważyliście, ludzie są z natury istotami bardzo hardymi, dumnymi, a zarazem honorowymi. Wszystko niby fajnie, tylko że wynika przez to cała masa naprawdę bzdurnych kłopotów. Mianowicie: o zwykłą pierdołę potrafią kłócić się całymi latami. Psuć sobie i innym nerwy. I udowadniać co tylko się da: w ich mniemaniu własny upór, pozycję czy własne zdanie, a w opinii innych po prostu własną głupotę. Każdy z nas zna takie przypadki. Pokłóciły się o kolor ściany w kuchni i więcej się do siebie nie odzywały. Nie zaprosił cioci Frani na wesele, to ja też nie przyjdę i nie odezwę się do niego przez następnych 30 lat. Pokłócili się i rozstali, on się wkurzył, wyszedł trzasnął drzwiami, nie pamięta właściwie o co poszło, ale uniósł się dumą i już nigdy tam nie wrócił, nawet jak chciał. Może i plamy na honorze nie ma, ale coś tu chyba miało być nie tak jak jest. A nawet, gdy już ktoś ochłonie i podchodzi z wyciągniętą ręką, to jest już za późno. Teraz my mamy prawo się obrazić. I nie wybaczymy. Nie odpuścimy. Nawet jak ta gra nie jest warta świeczki.

Miej wyjebane a będzie Ci dane.

To z dawien dawna staropolskie przysłowie na zawsze już chyba weszło do kanonu. I jak to ze staropolskimi powiedzonkami bywa, jakąś tam cząstkę prawdy w sobie niesie. Nieraz pewno tego doświadczyliście - a w dupie to już mam, nie uczę się, najwyżej będzie poprawka. I co? No może nie piątka, ale czwórka czasem się trafiała, prawda? Nie, nie myślcie, że zachęcam, żeby teraz na wszystko mieć po prostu lotto, to chyba mimo wszystko nie tak działa. Ale może czasami warto spuścić trochę cugli? Nie przejmować się wszystkim aż tak bardzo?
O co mi chodzi? To może jeszcze jedna stereotypowa historia:

Chłopakowi podoba się dziewczyna. Stara się. Lata za nią, serenady pod domem, kwiaty, bezglutenowe, niskokaloryczne czekoladki i inne tego typu bajery. A ona nic. No zupełnie nic. Czasami trwa to bardzo długo, ale dajmy na to, że w tym wypadku jednak tak nie jest. Chłopak, odpuszcza, kończy temat, daje sobie spokój. I nagle sms od niej, czułe słówko, jakiś znak. O co kaman? Czy dziewczyny naprawdę wolą drani, które je olewają i mają je w dupie, jak głosi fama? A może po prostu za bardzo się starałeś? Nadskakiwałeś? Za bardzo drążyłeś, bo tak bardzo chciałeś osiągnąć cel? Może ją przestraszyłeś, nie byłeś do końca sobą, może ona bała się, że po otwarciu lodówki ujrzy tam Ciebie z pierścionkiem zaręczynowym? Może tak bardzo chciałeś, że się zestresowałeś i wszystko nie wyszło tak jak trzeba, a jak już znormalniałeś, wróciłeś do siebie, to do niej dotarło, że ogólnie, kiedy już nie zachowujesz się jak ostatni osioł, to całkiem w porządku z Ciebie koleś? Miej wyjebane, a będzie Ci dane. A może inaczej: nic na siłę.

Pyrrusowe zwycięstwo.

Według starożytnych historyków, podczas przyjmowania gratulacji od innych oficerów Pyrrus miał powiedzieć: Jeszcze jedno takie zwycięstwo i będę zgubiony. Cel jednak został osiągnięty. Norma zrobiona. Tylko ludzi kilka tysięcy mniej.

Jestem w trakcie reorganizowania swojego planu zajęć. Stwierdziłam, że czasami warto odpuścić. Chociaż nie jest to łatwe. Szczególnie dla ludzi, którzy są niespokojni, w gorącej wodzie kąpani, i którzy chcieliby mieć wszystko na już, zaraz ewentualnie na za chwilę. Czyli dla takich, jak ja. Jest to trudne, ale bardzo ważne - bo trzeba mieć cały czas w głowie, jaką cenę możemy dać za osiągnięcie własnego celu. Bo może wcale nie jest on aż taki ważny? Może można go przełożyć, pójść jakąś inną drogą, albo po prostu go odpuścić i świat się nie zawali? Bo czy warto zawsze mieć wszystko i osiągać to co się chce? Kosztem zdrowia, szczęścia i innych ludzi? Warto?

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Pan pierdziołka spadł ze stołka. Parampampam. Czego uczą nas rymowanki?



Dzieci uwielbiają rymowanki. Im bardziej głupie, niedorzeczne i im więcej w nich niedozwolonych słów, tym oczywiście fajniejsze. Pamiętam, gdy jako dzieciak wracałam z jakiś kolonii czy obozów harcerskich  - zawsze, ale to zawsze wzbogacona o znajomość nowych arcydzieł literatury podwórkowej. Niektóre pamiętam do dziś, na przykład majstersztyk dziecięcej poezji:

O godzinie zero zero
Parampampam
Wszystkie duszki poszły spać
Parampampam
tylko mały Guliwerek
Parampampam
wziął papierek
poszedł srać
Parampampam

Wnet skrzynia się otwiera
Parampampam
i wychodzi łysy trup
Parampampam
na małego się wydziera
Parampampam
Czemuś nasrał na mój grób
Parampampam

Mam Cię w dupie łysy trupie
Parampampam
Mogę nasrać jeszcze raz
Parampampam
Tylko podrap mnie po dupie
Parampampam
Bo papierek mi tam wlazł.

Zakończyć pioseneczkę można było właśnie tak - albo w wersji bardziej hardcorowej, dodając na końcu jeszcze znamienne: Parampampam. Teksty te nuciło się często podczas drogi do szkoły albo chwaląc się na spotkaniach z kolegami. Wybijane w odpowiednim rytmie tworzyły się z tego niezłe przyśpiewki przyklaskiwane lub wybijane na małych opalonych kolanach. I niech smaży się w piekle ten, kto powie, że dzieci nie interesują się poezją. I nie mówcie proszę, że takie rymowanki są bez sensu! Nie. Na pewno na to nie pozwolę. Kto bowiem pozwoliłby tak hańbić i plamić takim stwierdzeniem nasze małe literackie dziedzictwo?! Zaraz Wam pokażę, że to nie tak.

Piosenka o duszku uczy nas na przykład bardzo wiele. Po pierwsze rytmu i tempa. Wszystko musi być wyklaskiwane w odpowiednim momencie i wszystko musi być odpowiednio wymówione. Dykcja przede wszystkim. Ale oprócz formy jest przecież i treść - jakże wyrafinowana - żadnych powtórzeń, żadnych zbędnych słów, cudowna fabuła i jakie morały! Duszki nie są złe - nie wolno ich się bać, a już na pewno dyskryminować - są przecież jak my - mają swoje potrzeby fizjologiczne, przeżywają mnogość emocji i mają małe i duże problemy, które starają się z powodzeniem rozwiązać.
Trochę o utworze? Ten jest przede wszystkim przykładem, jak powinniśmy radzić sobie z reakcjami innych - mały Guliwerek, który jest tutaj wzorem godnym naśladowania - bohaterem romantycznym, buntowniczym, który nie daje sobie w kaszę dmuchać, to właśnie on pokazuje jak trzeba postępować! Twór wspaniały, godny, umiejący poradzić sobie w każdej sytuacji. Najprawdopodobniej to właśnie o Nim Mickiewicz wspominał w "Dziadach", krew jego dawne bohatery... Tak, oczywiście nie można tutaj pominąć tego, że być może i Guliwerek zrobił źle i nie zachował się na początku najlepiej, ale dobrze wiedział, że to przecież jeszcze nie powód, żeby ukorzyć się przed starszym kolegą! Guliwerek uczy nas odpowiedniej postawy. Pokazuje, że nie należy przejmować się pierdołami, gdy są inne ważniejsze problemy, jak na przykład wychodzący z tyłka papierek. Nie denerwujmy się więc na byle co! Zawsze znajdzie się przecież jakiś trup choleryk, któremu zawsze coś się nie podoba. Nie ma co się denerwować i psuć sobie zdrowia! Majstersztyk! Powtarzam: majstersztyk!

Ale piosenka - rymowanka o duszku to nie jedyne wartościowe dzieło. Piękne są oczywiście długie formy, ale za to krótkie są bardziej użyteczne i to właśnie one sprawdzały się najlepiej. Nadeszła więc i w rymowankach epoka pozytywizmu. I na niej chwilowo się zatrzymamy. Przytoczmy więc kolejne dzieło małych anonimowych mistrzów:

To nie sztuka zabić kruka
Ale sztuka całkiem świeża
Goła dupą
Siąść na jeża


No i czyż można mimo tak krótkiej formy, odmówić temu tekstowi wzniosłych refleksji, które poruszają najcieńsze struny naszego serca lub zawartych w nim odwiecznych prawd życiowych? Ileż to razy słyszymy czcze przechwałki, o nikłych dokonaniach naszych znajomych czy sąsiadów, którzy czynią siebie w swoich opowieściach prawdziwymi herosami i bohaterami? Warto wtedy przypomnieć sobie przy takich samochwałach właśnie ten tekst. Bo czy któryś z naszych wspaniałych znajomych byłby na tyle silny i odważny, żeby stanąć do wykonania zadania z jeżem?!

Wśród utworów dziecięcej twórczości możemy znaleźć też formy bardziej skomplikowane i innowacyjne - dzieci bowiem poszły o krok dalej i tworzą teraz rymowanki na tak zwaną "daną" melodię albo stare niekatualne już wierszyki wzbogacają o nowe treści. Pozwolę podać sobie tu kilka przykładów, a pierwszym niech będzie rymowanka o Misiu Coralgolu wyśpiewywana dokładnie do melodii czołówki ówczesnej bajki i brzmi ona mniej więcej tak:

Miś Colargol wielki cham
Miał pół litra wypił sam
Teraz sobie smacznie śpi
I pół litra mu się śni
Misio o-o-o
Kaca, kaca, kaca ma
I do do-o-mu
Miś Colargol nie-e wraca


Wierszyk ten, niezwykle życiowy, powinien też moim skromnym zdaniem przyswoić sobie każdy dorosły, szczególnie przed weekendem, jest bowiem on - po pierwsze skarbnicą wiedzy SAUARWIWRU (nie godzi się mając pół litra spożywać go samemu - gdzie obyczaje, gdzie kultura?!), a po drugie opisuje wszelkie znane objawy jakich zwykle można doświadczyć w niedzielę rano. Nauka i literatura mogą się łączyć! Myślę też, że utwór świadomie został skonstruowany właśnie tak, aby od czasu do czasu  każdy z nas śmiało mógł utożsamiać się z odczuciami misia.



Jeśli chodzi o groteskowe i śmiałe nowoczene przeróbstwo starych przyśpiewanek, to najlepszym przykładem będzie tu przytoczenie trzech wspaniałych wersji wierszyka Wlazł kotek na płotek:

Wlazł kotek na płotek po żerdzi
Najadł się kapusty i pierdzi


Wlazł kotek na płotek po słupie
Podarł se futerko na dupie


Wlazł kotek na płotek
Pierdzielnął go młotek
Siekierka dobiła
Koteczka zabiła
Koteczek nieżywy pierdzielnął w pokrzywy

Czyż nie wspaniałe? I do tego morał ze wszystkich wersji można sprowadzić do jednego: Jeżeli nie chcesz mieć pierdzącego, ułomnego lub nieżywego kota, to musisz go pilnować! Dzieci wiedzą, że trzeba być odpowiedzialnym za to co się oswoiło! Bardziej dociekliwi i bystrzy znajdą tu też oczywiście dużą ilość nawiązań  do Małego Księcia.

Tradycja nie umiera. I jeżeli myślicie, że w dobie internetu, smartfonów i innych tego typu ulepszeń ta gałąź literatury szybko umrze, to muszę Was poinformować, że grubo się mylicie. Ostatnio bowiem królują takie oto dwie perełki:

Poszedł żuczek za chałupkę
Zdjął majteczki zrobił kupkę
I przygląda się tej kupce
Jaki ciężar nosił w dupce
Żuczku, żuczku, coś ty zrobił

Gównem chatkę przyozdobił


I jeszcze:

Pan Pierdołka spadł ze stołka
Złamał nogę o podłogę
Przyszedł lew, wypił krew
Pan Pierdołka zdechł



Jak pokazują wszelkie znaki na niebie i ziemi mam w przyszłości potencjał na cudowną matkę.



Te dwa ostatnie wierszyki to wasze zadanie domowe. Pozostawiam do samodzielnej interpretacji. A Wy albo Wasze dzieciaki - czy pamiętacie jeszcze jakieś rymowanki? Zastanawiam się nad podjęciem pracy nad antologią.



poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Siedzi misio na kanapie i się łapką w dupę drapie. O lenistwie i czasie słów kilka.




W ostatnich dniach na myśl rzuca się tylko jedno słowo: gorąco. Mam wrażenie, że topi się wszystko. Topi się asfalt, topią się ludzie, jedzenie i lód, którym się okładam. Dochodzę nagle do wniosku, że wreszcie już  zdecydowałam się co do mojej temperaturowej orientacji i z pewnością jestem bardziej zimnolubna niż ciepłolubna. I jakem Ania, nie zmienię tego zdania przynajmniej do zimy. Pogoda nie sprzyja też pracy, nie łudźmy się. Rozleniwiamy się strasznie. W zasadzie to nie dziwi. Nawet mój kot nie ma siły już gonić za muchą, tylko siedzi i czeka, aż muszce znudzi się bzyczeć mu nad głową i padnie sama z przegrzania. Zresztą są wakacje. Można sobie troszkę pozwolić. Gorzej jednak jak wakacje się skończą, urlop odejdzie w zapomnienie, a nam czas będzie uciekał przez palce.

Odjutronizm.

To stanowczo najpopularniejsza przypadłość tego wieku. Bo jest poniedziałek po weekendzie i... no nie chce nam się. Dziś jeszcze dam sobie spokój, ale od jutra... od jutra to hohoho! A jutro będzie znowu od jutra. Bo dziś trudno jest zacząć. Jeszcze ostatni dzień ulgi. Taki maleńki. Tyciusieńki.
Ale jest mały haczyk. Bo jutro zacząć będzie równie ciężko zacząć co dziś.

Czasami jest jednak tak, że niestety nie da się przekładać cały czas wszystkiego z dnia na dzień w ten sposób, żeby nigdy tego nie wykonać i dzieje się to z bardzo prostej przyczyny: otóż mamy wyznaczony odgórnie czas na zrobienie danej rzeczy. Co więcej, jest to czas określony przez jakąś inną ważną osobę albo termin wymusza sytuacja. A skoro jednak sytuacja wymusza, to wiadomo - nie da się tego przekładać i przekładać, trzeba użyć jakiejś innej sprytnej taktyki. I znajdujemy oczywiście super rozwiązanie: nie odkładamy tego na jutro czy na kolejny tydzień - robimy to po prostu na ostatnią chwilę. Najpóźniej jak się da. Wyczuwacie moją ironię, prawda? Sposoby te są dobre, jeżeli tak naprawdę wcale nie zależy nam na celu. Jeżeli jesteśmy przy nich usatysfakcjonowani i szczęśliwi, to po co coś zmieniać, możemy ich używać dalej. Bo jeżeli tak w głębi duszy nie chcemy nauczyć się fińskiego, to się go nie uczmy. Gorzej jednak jak coś naprawdę chcielibyśmy osiągnąć.

Dajmy na to, że nie chce Wam się iść pobiegać. Ogólnie to lubicie, ale ciężko Wam się przemóc. Najpierw jest etap wymówek: jest za wcześnie - za zimno - za ciepło - pójdę za godzinę, teraz jeszcze pośpię. A potem odkładanie: najpierw zrobię pranie, pójdę na zakupy, teraz jestem taka zmęczona. To może jutro. I tak w kółko.
Ok.  Ale czy czujesz się zadowolony? Wisi to nad Tobą przez cały dzień i gdzieś tam kołacze po biednej głowie. Straszne uczucie. Myślisz o tym. A mogłabyś wyrzucić to z głowy. Tyle razy to przeżywałam.
A wiecie, co trzeba zrobić żeby przestało być źle? Zdradzę Wam tą największą tajemnicę. Założyć dres, trampki, zagryźć zęby i iść pobiegać. Zrobić to, co postanowiliśmy. Zrobić swoje i wyrzucić to z głowy. I jeszcze potem dochodzi do Ciebie, że to nawet fajne jest. Melduję wykonanie zadania! Ot, cała filozofia.

Masz tydzień na projekt i nie chcesz o nim przez tydzień myśleć? Zrób to od razu i miej spokój! Wtedy możesz odpoczywać. Co więcej - będziesz mógł pękać z dumy. I będziesz radosny.

Ale rozwiązanie jest niestety tylko jedno i w dodatku banalne: trzeba po prostu zacząć. Najtrudniej się przełamać, a potem jakoś idzie.



Czas.

Zdradzę Wam też jeszcze jeden sekret. Czas niestety nie jest rozciągliwy. Jeśli chodzi o każdy poszczególny dzień, to nawet sprawiedliwie dostajemy go tyle samo. To też takie metrum, na które stale narzekamy, że na wszystko nam go brakuje. I ponoć jest cenniejszy od pieniędzy, choć czasami nie do wszystkich to dociera. Jak to więc jest, że niektórzy potrafią go lepiej spożytkować i zdążyć ze wszystkim, a inni nie potrafią się spostrzec kiedy minął,  już jest koniec dnia i trzeba iść spać. Prawda jest taka, że czasem można całkiem nieźle manipulować - można go też sporo oszczędzić. I można to zrobić bardzo prosto.

Wstawaj wcześniej.

Dla mnie to szczególnie trudne. Bo nie wiem, jak ja to robię, ale nigdy nie mogę się wyspać. Marcin musi mnie rano dosłownie wykopywać z łóżka. Na jego nieszczęście śpię od ściany i ma zawyżony poziom trudności. Nawet mój kot angażuje się w to, żebym jak najszybciej wylazła z ciepłego wyrka i jak tylko słyszy dźwięk budzika podbiega i szorstkim językiem liże mi nos. Żaden peeling nie może się temu równać. Ostatnio jednak udało mi się przemóc i wstaję wcześniej. Stymulatorem do tego był Marcin, który przez cały dzień jest zalatany jak dziki bóbr i często nie zdąży sobie przygotować nic do jedzenia, bo nagle zadzwoni klient, wydarzy się coś w kancelarii, czy niezwłocznie trzeba coś załatwić. Postanowiłam więc wstać rano i przygotować mu kanapki na resztę dnia, żeby w razie kryzysowej sytuacji mógł sobie po taką sięgnąć. Sama poczułam się lepiej. Nagle i dla mnie znalazło się jakoś więcej czasu na różne inne rzeczy, które mogę zrobić. Makijaż jest ładniejszy, nie zapominam już spakować tysiąca drobiazgów, a i sama wreszcie biorę śniadanie do pracy. I humor też mi dopisuje.

Oszukaj czas.

Czasu nie można pomnożyć, ani rozciągnąć, ale można go trochę oszukać. Można po prostu połączyć kilka czynności i trochę go zaoszczędzić. Oglądając film czy serial jeżdżę jednocześnie na rowerze stacjonarnym. I Ty możesz działać podobnie. Jadąc autobusem możesz czytać książkę, a  przy wiadomościach obierać kartofle na obiad. Jest jak zwykle jeden myk - można łączyć tylko czynności, które wzajemnie siebie nie rozpraszają. Pisanie pracy magisterskiej przy ulubionym serialu nie jest najlepszym pomysłem.

Kontroluj czas.

Macie tak, że wracacie z pracy, nagle robi się wielka czarna dziura, potem jest wieczór i trzeba iść spać, a wy nie wiecie na co właściwie spożytkowaliście te kilka godzin? Jakoś się tak rozmemłały, posiedzieliście, pogadaliście, posnuliście się po chałupie i już. Ja tak miałam.
Teraz staram się kontrolować czas. Myśleć w sposób konstruktywny: mam godzinę. Dokładnie. Przez godzinę zdążę zrobić obiad, sprzątnąć w szafie, może jeszcze wyprać kota. Daję sobie godzinę, a potem mam czas na książkę. Ale robię dokładnie to i tylko to przez ten czas. Ważne jest też, żeby to była właśnie taka kolejność. Najpierw praca, potem nagroda, bo zwykle - przyznajmy się sami przed sobą - wygląda to trochę inaczej: obejrzę sobie film, a zaraz potem umyję samochód. A film okazuje się tak fajny, że niestety, ale mycie samochodu po nim wydaje nam się FOPA. Bardzo pomógł mi też wpis Dobrze zorganizowanej : Co można zrobić w 10-15 minut. Zerknijcie sobie! Zostaje w głowie. Oczywiście wszystko w linkach pod tekstem!

Oszczędzaj czas. 

Jeszcze jedna sprawa: jak poświęcisz jeden dzień na sprzątanie w domu, a potem nie będziesz po prostu rozwalał wszystkiego tak, że będzie wyglądało, jak po przejściu tornada, to zaoszczędzony czas możesz włożyć do skarbonki. A raczej wybrać się do znajomych, do których nigdy nie masz czasu wpaść, bo w domu sprzątanie i sprzątanie! Ja cały czas z tym walczę!

Organizuj się i planuj.

Serio, serio. To pomaga. Nie musisz planować każdej minuty. Ale wyznacz sobie codziennie dwa duże zadania oraz dwa lub trzy mniejsze i już. Zrób sobie grafik sprzątania. W poniedziałek pranie, we wtorek czyszczę blaty, w środę odkurzanie. Rób wcześniej listy zakupów. Plan treningów. I nawet przyznawaj sobie małe nagrody! To motywuje. Pomaga. Tylko na litość boską, po Chodakowskiej nie kupuj sobie snickersa!  Zajrzyj też do Niebałaganki, na pewno się zainspirujesz. Poza tym jest teraz całe mnóstwo gadżetów, aplikacji i programów, różnych cudów-niewidów, które Ci to wszystko ułatwią. Realizuj swoje marzenia. Codziennie zrób jedną małą rzecz, żeby być bliżej celu. I pójdzie. Zobaczysz jak łatwo. I zapomniałabym o najważniejszym: jest w tym wszystkim jakaś dziwna reguła, ale im więcej masz pracy, tym szybciej i lepiej się z tym ogarniesz. Zupełnie nie wiem czemu tak jest, ale jest.

Jestem leniwcem.

Zawsze myślałam, że jestem leniwcem. Dowiedziałam się jednak, że leniwiec to tylko takie zwierzątko, a w dodatku, jak jest małe to bardzo słodkie. I to nie jest żadne usprawiedliwienie. Żaden argument, że z natury jestem leniwa i dobrze mi z tym! W uporządkowanym świecie żyje się lepiej. Oszczędzając i kontrolując czas, jesteś świadomy i masz go więcej dla osób, które kochasz. Zaczynając robić coś już teraz, zaczynasz spełniać swoje marzenie. Może najpierw będzie ciężko, ale uczyni Cię to szczęśliwym. Trzeba się przemóc. Innego wyjścia nie ma. Musi do nas w końcu dotrzeć, że żeby coś osiągnąć, to czasami trzeba napocić się jak świnia. Ale zapytaj się kogokolwiek, kto osiągnął już swój wymarzony cel czy było warto. Myślę, że jeżeli był przekonany do tego, co chce osiągnąć i naprawdę się w to angażował, to odpowiedź jest jedna. I pamiętaj, leniwiec to zwierzę.

Siedzi misio na kanapie...

Siedzenie na kanapie wcale nie uszczęśliwia. Naprawdę. Ale robienie czegoś fajnego, inspirującego, kreatywnego, potrzebnego, praca nad sobą - jak najbardziej. Masz czas. Naprawdę masz. Tylko wykorzystaj go sensownie.

Siedzi
misio
na kanapie
i się łapką....

To co, złazimy?


Linki, w które warto zajrzeć, czyli co może nam pomóc w naszych najczęstszych problemach:

1) Dobrze zorganizowana: Co można zrobić w 10-15 minut?
2) Niebałaganka
3) Codziennie Fit: Ulubione fitness aplikacje na telefon
4) Nieidealna Anna: 5 patentów jak zdążyć z licencjatem bądź magisterką na czas








czwartek, 6 sierpnia 2015

Puch marny... a jednak cieszy! Kobieta pod lupą.



Aleksander Fredro - jedyny romantyk, którego toleruję - napisał kiedyś:

 Z kobietą nie ma żartów – w miłości czy w gniewie
 Co myśli, nikt nie zgadnie; co zrobi, nikt nie wie.

... bo nie da się zaprzeczyć, że kobieta jest największą tajemnicą wszechświata. Niby jaka jest - każdy widzi. Lecz żeby tradycji stało się zadość, przytoczmy tu może jakąś krótką definicyję. Kobieta. Kim więc jest kobieta?

Otóż, wbrew temu, co twierdzą niektórzy, należymy do rodziny człowiekowatych, a dodatkowo jest z nas osobnik wyróżniający się  tu i ówdzie pewnymi szczególnymi wypukłościami. To właśnie przez owe wypukłości kobiety zaczęły rządzić światem. Ale nie myślcie, że jest to nasz jedyny atut, który czyni nas tak wyjątkowymi. Oprócz tego bowiem potrafimy wymienić i nazwać wszystkie kolory z palety 16 777 216 barw, dostrzec z odległości półtora kilometra nową sukienkę na wystawie, niczym pies policyjny wyczuć choćby najbardziej subtelne opary alkoholu od wracającego do domu mężczyzny i wyłuskiwać z naszej pamięci zdarzenia z poprzednich dwudziestu lat. Kobieta często jest też porównywana do rogatego władcy piekieł, jest to jednak bardzo niemądre i niesmaczne, ponieważ biedny diabeł  nic tu przecież nie zawinił. Cierpiąca na chroniczne bóle głowy, szczególnie w niewygodnych dla niej sytuacjach. W późniejszych etapach występująca w mroczniejszej wersji: żona, teściowa. W czasach nowożytnych najbardziej rozpoznawalnymi kobietami były: Marilyn Monroe, Frida Kahlo, Margaret Thatcher i Mikołaj Kopernik. Niniejsza kobieta występuje również jako częsta bohaterka IQKartek, które oto autorka niniejszego tekstu postanowiła wziąć pod lupę i dokonać niejakiego sprostowania lub dopowiedzenia do ich treści. Nie taka bowiem kobieta straszna, jak ją mężczyźni opisują.


Bzdura. Totalna bzdura. Nie wiem kto to wymyślił!

Przecież jasne jest, że zachody słońca po jakimś czasie się nudzą i nikt nie jest w stanie bez przerwy się na nie gapić. Zachody słońca robią się już przereklamowane. Wiadomo! Ile można lampić się w niebo?! Poza tym właśnie wtedy budzą się komary. A komary przenoszą różne choroby. Tak czytałam w kolorowych pismach. Jakąś tam malarię i takie tam. Więc naprawdę nic w tym śmiesznego. Poza tym słońce, nawet zachodzące, działa szkodliwie na oczy. Więc nie powinno się gapić w słońce!

Wyjaśnione wszystko?! Wyjaśnione! Przejdźmy więc do kolejnego punktu:


Oczywiście, że to prawda! Ale i tu należy się małe doprecyzowanie. Po pierwsze: nie ma niemądrych kobiet. Jesteśmy bardzo empatyczne i współczujące i to właśnie dlatego świadomie zaniżamy trochę naszą inteligencję, żeby Wam mężczyznom nie było smutno ze względu na swój rozwój. Ktoś tu musi się przecież poświęcić i dostosować do Waszego poziomu. Co więcej - często zdarza nam się troszeczkę przesadzić - dzieje się to wtedy, kiedy chcemy wymusić na Was jakieś działanie. No przecież lubicie być macho, prawda? My Wam tylko w tym pomagamy! Kochanie, zupełnie nie wiem jak wypełnić ten dokument? Czy mógłbyś mi pomóc? Dumny mężczyzna idzie i wypełnia. A my mamy w tym momencie czas na ulubiony serial. Nic w tym złego. Przecież obu stronom jest dobrze!



I znowu muszę sprostować. Bo po pierwsze: mądry mężczyzna - co to w ogóle znaczy? Myślę, że chodzi tu o taki typ, który bezkrytycznie i z pełną uniżoności postawą słucha się kobiety - tylko taki wydawałoby się mógłby być najbardziej zbliżony do tego miana - z tym, że wtedy w ogóle o jakich powodach do obrażania mogłaby być mowa? Myślę, że kartka nie jest zbyt logicznie sformułowana, ktoś tu się po prostu pomylił, chociaż drugie zdanie zdaje się być bliskie prawdy. Kobieta bowiem do obrażania się powodów nie potrzebuje, bo ona się nigdy nie obraża! Ona po prostu jest tylko obruszona złym skonstruowaniem tego świata i w formie cichej trzydniowej kontemplacji - bądź pamiętając o zasadzie: że złu i niedogodnościom trzeba się głośno przeciwstawiać - stara się go naprawić! Ot, co!


Proste, nie?! Po prostu nigdy, nigdy nie mów kobiecie, że jest gruba. Możesz jej powiedzieć, że jest głupia albo, że ten kolor do niej nie pasuje. Lądowanie na intensywnej terapii nie jest jeszcze takie złe. Za to jeżeli Ci życie miłe nigdy nie mów, że jest gruba. Możesz zostać zjedzony. I pamiętajcie: sami idealni nie jesteście, a nie znacie dnia ani godziny, kiedy kobieta postanowi Wam to uświadomić!



Bo jak jej mówisz, że jest gruba, to jak ma być spokojna?!


Jak już wcześniej pisałam, to kobiety rządzą światem, więc od czasu do czasu trzeba ustawić mężczyznę do pionu. Dlatego, jak gadamy to nas słuchaj, bo na pewno mamy rację. A jak zmęczymy się już tłumaczeniem tego co najprostsze, to chyba wiadomo, że kobiecie należy się chwila na regenerację sił. I tu racja: nie budź jej. Możesz ją wachlować wielkim wachlarzem, powyłączać wszystkie głośno chodzące sprzęty domowe i zadbać o to, żeby nikt nie zakłócał jej spokoju. Musi nabrać sił, żeby znowu Cię naprostować. Możesz być jej wdzięczny, składać hołdy i kupić jej kwiaty i perfumy. Doceń więc swoją kobietę i jej nie budź.

***

Kochani Mężczyźni!  Jak powiedział klasyk: Kobieta puchem marnym... a jednak cieszy! Żarty - żartami, ale uwierzcie, nie jesteśmy aż takie straszne. Mamy mnóstwo wad, ale ważną zaletę: bardzo Was lubimy, kochamy i chcemy pomóc na każdym kroku, nawet jak nam to czasami nie wychodzi. Faktycznie spędzamy pół życia malując się w łazience, latamy po sklepach i targamy ze sobą milion toreb z ciuchami - ale to wszystko dlatego, żeby usłyszeć od Was, że wyglądamy pięknie, że jesteśmy dla Was ważne. Że nas kochacie. Tak. My naprawdę lubimy tego słuchać. Czasami nie wystarczy raz i koniec. Bo wiecie, w głębi naszego kobiecego serca, to wcale nie jesteśmy takie pewne siebie, jak Wam się zdaje. Chcemy być najlepsze we wszystkim. Dobrze gotować, mieć porządek, wychować super dzieci. I wiecie, później czasami się irytujemy, bo coś nam nie wychodzi. Czasami naprawdę przyda nam się pomoc.

 Jesteśmy kobietami i lubimy być zaskakiwane. Nie myśl, że musisz teraz robić nam jakieś super prezenty. Po prostu zrób nam niespodziankę i posprzątaj mieszkanie. Tak jak umiesz. Powiedz coś miłego. Zaproponuj lody. Zrób herbatę.

Czasami się za bardzo wtrącamy, czasami zbyt dużo radzimy, nie bulwersujcie się wtedy, tylko pomyślcie dlaczego to robimy. Zdradzę Wam też pewien sekret - jak facet jest szczęśliwy - to i jego kobieta pozytywniej patrzy na świat. Nie poddawajcie się więc i nie bójcie się przyjść do nas z problemami. Mężczyźni są pełni wad i kobiety też. Ale jak się wspierają, to razem stanowią mieszankę nie do pokonania. 

Mam nadzieję, że przekonałam Was choć trochę, że choć osobiście wolę mężczyzn, to my kobiety nie jesteśmy takie złe. A gdybyś jednak nie czuł się przekonany to pamiętaj:




 

poniedziałek, 3 sierpnia 2015

Zaufaj sobie.



Miałam z Wami na dziś związane plany. Cała lista tematów spokojnie czeka. Zachciało mi się jednak jechać w weekend na wesele i chyba z moich planów nici. Jestem zmęczona, oczy mi się zamykają i nie chcę pisać nic na siłę. Nie chcę też jednak zostawić Was z niczym na poniedziałek.

Była już bajka o śwince, więc pomyślałam, że pójdę za ciosem i przytoczę Wam bajkę o orle. Niektórzy mogą znać wersję tej opowieści, jako tekst Anthony'ego de Mello, jednak prawdziwa wersja pochodzi ze starych bajek opowiadanych przez Indian i to właśnie tą wersję chciałabym Wam tu przytoczyć.  Myślę, że każdy wyciągnie z niej coś dla siebie. Oderwijcie się więc na moment od wszystkiego i posłuchajcie:

 
Indianie przekazują między sobą taką oto bajkę:
Do gniazda kury dostało się (nikt nie wie w jaki sposób) jajko orła. Matka, kwoka, wysiedziała je z czułością i cierpliwością, podobnie jak wszystkie pozostałe jajeczka. Nikt nic nie zauważył i kiedy z jajka wykluło się młode, wszyscy uważali je za wprawdzie trochę nieudane, ale jednak kurczątko.
Orzeł-kurczątko wyrastał w stepowej ojczyźnie, w rodzinnym gronie, otoczony braćmi i siostrami – stepowym drobiem. Stopniowo nauczył się wszystkiego, co kogut potrzebuje do życia. Potrafił grzebać prawą nogą w suchej gliniastej ziemi, pazurem złapać robaka, dziobnąć brata czy siostrę, kiedy ci chcieli mu znalezionego robaka zabrać. Nauczył się również w dozwolonej mierze figlować – z prawdziwym kogucim wdziękiem podskoczyć, zatrzepotać nieruchliwymi skrzydłami, przelecieć kilka metrów tuż nad ziemią i wylądować w tumanie skłębionego kurzu. Po prostu stał się z niego kogut, jak należy. Jego troskliwa matka, kwoka, nie musiała się za niego w niczym wstydzić. W ten sposób w kurzej wiosce pośród stepu żyli całe lata.
Dzień biegł za dniem, jeden podobny do drugiego, jak jajko kury podobne jest do jajka kury. Nic nie naruszało sennego rytmu godzin, dni, tygodni, miesięcy, lat i dziesięcioleci. Dopiero w starości Orła-koguta wydarzyła się szokująca rzecz. Wraz z przyjaciółmi grzebał nogą w czerwonej robaczywej ziemi na swym ulubionym miejscu, a tu nagle jego uwagę przykuł czarny punkt, poruszający się wysoko na błękitnym niebie. Chociaż jego stare oczy służyły mu już niechętnie, po chwili było dla nich jasne, że tam wysoko a niebie unosi się jakiś nieznany, majestatyczny ptak.
Serce starego Orła-koguta mocno zabiło, a ciało wypełniła nieznana tęsknota. „Ach, wzlecieć tak, wznieść się w górę na niedostępne wyżyny i swobodnie, jak ten szczęśliwy ptak, krążyć w niekończących się powietrznych światach...”. Nagle cały jego dotychczasowy świat wydał mu się nieznośnie pusty. Od rana do wieczora tylko monotonna walka o kawałek śmierdzącego robaka... Na co takie życie? Z zaskakującą pewnością nagle wiedział: „Byłem stworzony do latania. Moim domem nie jest ta sucha i wyschnięta pustynia, ale wysokie niebieskie niebo.”
Tym odkryciem podzielił się ze swymi robakożernymi towarzyszami. Ci jednak rozwrzeszczeli się gwałtownym śmiechem. „Czyś ty zwariował na stare lata?” – śmiali się i dogadywali mu. „Ten ptak tam w górze, to jest orzeł, rozumiesz– orzeł, on po prostu lata, bo nic innego nie umie. Ale ty? Wiesz, kim ty jesteś? Jesteś kogutem, a to więcej, niż myślisz. Orzeł jedynie buja w obłokach, no ty pewnie stąpasz po ziemi. Być kogutem – to wspaniała rzecz – natomiast spójrz na nas. Praktyczna mądrość to więcej, niż bezpłodne mrzonki... Jeśli za dużo myślisz o tym, czego nie możesz osiągnąć, przestaniesz się cieszyć z tego, co masz w zasięgu ręki. Przestałby ci się podobać step, kury, przestałyby ci smakować robaki, straciłbyś całą radość z życia. Daj spokój. Orła zostaw orłom, a sam bądź czym jesteś – kogutem.”
Bajka, tak, jak ją sobie opowiadają Indianie, kończy się smutno. Orzeł-kogut naprawdę (z punktu widzenia kurzej mądrości) zmądrzał. Wrócił do robaków, kur i pustynnego piasku i zapomniał o lataniu. Już nigdy więcej nie podniósł oczu do nieba, aby tam przypadkiem nie zobaczył tego strasznego ptaka. Umarł jak prawdziwy kogut z robakiem w dziobie.
 Bajka mojego i twojego życia może mieć jednak szczęśliwsze zakończenie.


Zaufajcie sobie. Przede wszystkim sobie. Nikt nie zna nas przecież bardziej niż my sami.

 
 

Cieszę się, że tu dotarłeś. Rozgość się. Zaparz sobie herbatę. Jeżeli czytając te bzdety chociaż raz się uśmiechniesz że życie nie jest takie złe na jakie wygląda - to znaczy, że mi się udało. Jeżeli spodobało Ci się tu i czujesz niedosyt, możesz kliknąć w Zamiast burzy na facebooku, a ja w zamian będę Ci zapewniać jeszcze więcej rozrywki! A jeśli chcesz i mi sprawić przyjemność, będzie mi miło, jak zostawisz jakiś ślad po sobie.