sobota, 16 maja 2015

 

 

 Wszystkiego najlepszego.

 


 Zabawne, jak to maleńkie zdarzenia mogą mieć wpływ na nas i całą naszą rzeczywistość. Jeszcze wczoraj o tej samej porze byłam kłębkiem nerwów, nie mogącym usiedzieć w miejscu, zapychającym się w pracy stertą słodyczy i wydzwaniającym co parę minut do mojego biednego narzeczonego, zasypując go złotymi radami, jak ma rozmawiać z własnym szefem, żebyśmy przynajmniej do czasu ślubu nie wylądowali pod mostem. W głowie kłębiły mi się myśli i eksplodowały w czasie krótszym niż potrzebuje mój kot na wylizanie miski do czysta. Bo przecież chcę wiedzieć co będzie. Chcę mieć pewność, że sobie poradzimy. Chcę mieć jakiś plan, a najlepiej jeszcze środki do realizacji – zaraz, natychmiast. A przede wszystkim chcę być bezpieczna. Bez ryzyka. Chcę mieć zapewnioną, 
zagwarantowaną pewną stałość, a najlepiej żeby wszystko rozegrało się tak, jak to sobie ustaliłam w mojej głowie. Siedzę więc i się zamartwiam. Naprawdę na całego. Angażuję w to całą siebie, w 100 procentach. Serce mi wali, wyłączam się z jakichkolwiek innych zajęć. 

Odezwała się do mnie Olga, biedna jeszcze nie ma pojęcia, że zaleję ją potokiem słów, który przerwać u mnie jest nie lada wyczynem, że w politowaniu dla mojej osoby i dobroci swojego serca zgodzi się na wieczorne spotkanie, gdzie po mocowaniu się z korkiem od wina, kilka jeszcze godzin nadal wylewać będę z siebie całą żółć, gorycz, złość, lęk, strach, niedowierzanie , sterty negatywnych emocji i co tam jeszcze w sobie mam. Wczoraj jeszcze odczuwałam zmęczenie – wielkie zmęczenie światem, życiem, a chyba najbardziej własną głową. Zmęczenie oscylujące w granicach wieku 85+. Dlaczego znowu ja, albo cały czas ja?Przecież wszystkim znajomym się układa, czego nie dotkną przemienia się w złoto, srebro albo rubiny. Mają przecież sprzęty najnowszej generacji, drugą połówkę na wieki wieków (i nie chodzi mi tutaj o płyn przezroczystej barwy o charakterze spożywczym), z którą nigdy się nie kłócą – tylko kochanie, misiaczku-pysiaczku, kwiaty codziennie i czekoladki. Są też dzieci, wyjazdy za granicę, na koncerty i spokój, po prostu spokój. Zostało mi jeszcze tylko narzekać na reumatyzm, ciśnienie i bóle w krzyżu. 

Na szczęście Olga wyposażyła mnie też w całą reklamówkę rajstop po hurtowych cenach, ponieważ brak mi chociaż jednej pary bez jakiejkolwiek dziury i oczka. Powlokłam się więc do domu przez ciemne knieje, ciemne aleje, czyli dwie ulice dalej. Łóżko już czekało zrobione, w łóżku mój Marcin, a na mojej połowie kot w kubraku, w którym wygląda jak mini-koci Batman. Nie pozostawało mi nic innego jak położyć się i zasnąć snem kamiennym, w którym to również nie potrafię się od wszystkiego odizolować. 

Obudziłam się z myślą: nie naprawdę już nie chcę kolejnego takiego dnia. Wstałam „na szybko” czyli wszystkie czynności związane z wyjściem ograniczając do minimum, żeby spędzić jeszcze 5 minut w łóżku. Dzwonek dzwoni, Feta liże mi nos, a ja nie interpretuję tego niestety jako komunikatu: wstań, dziś naprawdę będzie inaczej. Miałam ubrać dżinsy i wyjąć z szafki jakąkolwiek bluzkę (bo do dżinsów pasuje każda), włożyć trampki albo adidasy, po drodze wpaść do sklepu i kupić sobie byle co na śniadanie, chociaż już przecież był taki czas, kiedy był jarmuż, szpinak i jogurt. A kilka lat temu nawet biegałam. Teraz zaś jestem zmęczona, nie chce mi się i już.
 Miałam więc szukać tych dżinsów, ale w porę rzucił mi się w oczy worek z rajstopami. W sumie... Dobra. Ubiorę spódnicę. Oczywiście nie dlatego, że to bardziej dziewczęco, czy coś w tym rodzaju. Po prostu tak będzie szybciej, niż szukać tych jebanych dżinsów. Więc wyszłam. Ze słuchawkami na uszach, z muzyką, którą Marcin uporczywie każe mi przyciszać. Nie będę mu przecież tłumaczyć, że staram się nie słyszeć własnych myśli. 

Dzięki Bogu, wyczerpała mi się bateria. Szłam szybkim tempem (znowu jestem spóźniona) i już miałam wlotem wbiec do sklepu, po jakieś dziadostwo, którym się tylko zapcham i zdołuję. Już widziałam mój cel. Już dopełniałam rytuału, żeby znowu zmarnować kolejny dzień, gdy nagle cud.
Cud-drobnostka. Zobaczyłam, przed sobą chłopaka, który odwracając się powiedział, że „fajnie wyglądam w tych rajstopach”. I poszedł. I wcale nie powiedział: „ale masz grube nogi”, nie był to tekst ironiczny, ani próba zagadania. Jezu. To było po prostu coś miłego. Coś dobrego. Coś fajnego, co zauważyła we mnie inna osoba, której nawet nie znałam, kiedy ja skreśliłam siebie zupełnie. 
No przecież, kurna, nie jest to wydarzenie stulecia. Normalna sytuacja. Dla niektórych pewno codzienna. Nie ma czym się podniecać.

 A jednak. Coś tam się we mnie poprzewracało. Nie wiem dokładnie co. Miałam napisać pełno górnolotnych przemyśleń, że doszłam do wniosku, że i tak nie jestem w stanie zmienić wszystkiego, że nie mogę wciąż odkładać „siebie na później”, aż wszystko się uspokoi, poukłada, że sami sobie tworzymy swoje życie. To jest takie oczywiste. Trzeba zrobić coś dla siebie, trzeba wreszcie zacząć żyć, przestać się wszystkim przejmować, przestać się bać, być szczęśliwym. Ile razy ja to przerabiałam. Ile razy sobie obiecywałam. Ile razy zaczynałam.
Drobnostki mogą kształtować nasze życie. Nie wlazłam do tego sklepu. Podreptałam na bazarek. Kupiłam sobie winogrona i truskawki, na które miałam od dawna ochotę. Poczęstowałam wszystkich w pracy. Na śniadanie zjadłam sałatkę z mozzarellą i pomidorkami sherry. I przyniosłam ze sobą bukiecik konwalii. Zadzwoniłam do Marcina, żeby powiedzieć o koncercie, który będzie za darmo we wrześniu, w miejscowości, której kompletnie nie znam i która nie wiem, gdzie jest, a tak naprawdę żeby usłyszeć jego głos. Nie zapytałam się, czy będzie rozmawiał z szefem, czy dogadają się co do współpracy, czy będziemy musieli zakładać własną działalność. Uda się czy się nie uda – mam na to wyjebane. Jakoś sobie poradzimy. 

I wracam do pisania. Czegoś, czego tak bardzo się bałam. Miliard jest takich blogów, lepszych jeszcze i podobnych do siebie jak dwie krople wody. Nikt mnie nie będzie czytał. W dodatku kompletny ze mnie laik. I CO Z TEGO.
 
Niech ten chłopak będzie błogosławiony. Niech mu się włosy układają jak tylko chce do końca życia. Niech go otaczają kobiety, albo niech ta jedyna będzie z nim już na zawsze, jak tylko woli. Niech przyjedzie jego ulubiony zespół i niech będzie za darmo, a mu uda się bez problemu dostać do pierwszego rzędu. Życzę mu naprawdę wszystkiego najlepszego.Bo sprawił, że od tak bardzo dawna, wreszcie się uśmiechnęłam. Bo zrobił zupełnie bezinteresownie coś miłego, co przywróciło mi wiarę, choć nie wiem dokładnie w co.
Bo sprawił, że postanowiłam mieć naprawdę niezły dzień. 
Na moim stoliku stoi bukiet konwalii i ogromna truskawka, jestem pewna, że w kształcie ogromnego serca. A dziś po pracy idę biegać. 

Miłego weekendu!


1 komentarz:

  1. niby nic, ale jaką radość to sprawia. czasami potrzeba takiego człowieka, coby nas wyrwał z marazmu, z kolein, z wszystkiego.

    /może i masz z tym pierwiastkiem rację. niesamowita t zdolność
    ;*

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się, że tu dotarłeś. Rozgość się. Zaparz sobie herbatę. Jeżeli czytając te bzdety chociaż raz się uśmiechniesz że życie nie jest takie złe na jakie wygląda - to znaczy, że mi się udało. Jeżeli spodobało Ci się tu i czujesz niedosyt, możesz kliknąć w Zamiast burzy na facebooku, a ja w zamian będę Ci zapewniać jeszcze więcej rozrywki! A jeśli chcesz i mi sprawić przyjemność, będzie mi miło, jak zostawisz jakiś ślad po sobie.